Jeśli
wybierać się na bazar lub pchli targ, to egoistycznie i w pojedynkę,
ewentualnie z członkiem rodziny, wtajemniczonym w hobby. Z koleżanką lub
kolegą ze środowiska – kategorycznie „NIE”, bo wspólne zakupy z innym
lalkomaniakiem są jak wyścig o nagrody – każdy chce jak najszybciej
dopaść wszystkie ciekawe lalki, a czując na karku oddech „rywala”, który
kroczy między stoiskami tuż przy naszym boku, zamiast cieszyć się z
zakupów, człowiek leci jak petarda przed siebie, wiercąc dookoła głową i
złoszcząc się, gdy to kolega znajdzie coś ciekawego.
Zakupy
„solo” dają szersze pole do manewru. Nie śpiesząc się („bo mnie
przyjaciel wyprzedzi”) można więcej dojrzeć i dokładniej zmacać, po czym
podjąć na spokojnie decyzję o zakupie lub odłożeniu towaru z powrotem
na stoisko sprzedawcy.
W
myśl powyższych zasad wybrałam się dziś na jedno z popularnych,
warszawskich targowisk. Wstałam rano (bo kto rano wstaje, temu Pan Bóg
daje) i zerkając lękliwie na niebo, które straszyło deszczowymi
chmurami, pomknęłam w kierunku pchlego targu. Ludzi na bazarze było
mnóstwo – zarówno sprzedawców jak i kupujących. Lalek też całkiem sporo,
z tym że większość natrętnie współczesnych lub przynależących do
niezbyt lubianej przeze mnie serii „Equestria girls”. Wśród rozłożonych
na kocykach rupieci można było także wypatrzeć całkiem dużo Steffi love
starszego typu (pekińczyk) i lalek-szmacianek. U jednego sprzedawcy
mignął mi także PRL-owski murzynek, którego jednak nie zdecydowałam się
zabrać ze sobą ze względu na horrendalnie wysoką cenę.
Przyznaję
z ukontentowaniem, że (za pominięciem murzynka) zakupy całkiem się
udały – upolowałam pięć lalek za łączną kwotę 11 złotych. Wszystkie
dzisiejsze zdobycze to barbiowate. Cztery z nich nie mają jeszcze dość
śmiałości, by się tu zaprezentować, przechodzą bowiem kurację kremem
Benzacne (do ich rekonwalescencji na bank przyczynili się nieletni
makijażyści, hołdujący prastarym tradycjom upiększania zabawek przy
pomocy długopisu), więc pokażę Wam laleczkę numer 5, jedyną
niezniszczoną członkinię upolowanej dziś gromadki.
Blondyna, która próbuje czarować niebieskimi oczami z powyższego zdjęcia, to klon Barbie z lat 80 – znany szerzej pod nazwą SANDY.
To bardzo charakterystyczna osobistość, pieczętująca się
ekscentrycznym, wieczorowym makijażem (zabójcze cienie do powiek +
szminka czerwona jak maki na Monte Cassino) i oddana strojom oraz
fryzurom z epoki wczesnej Majki Jeżowskiej. Mówiąc krótko – gwiazda
wielkiego formatu! Nawet kształt jej brwi krzyczy o tym, że to niezwykłe
zjawisko na lalkowym nieboskłonie
Nie
wiem jaki splot okoliczności sprawił, że tak wielka dama znalazła się
na kocyku sprzedającego „mydło i powidło” dziadka, ale dobrze się stało,
bo trafiła stamtąd do mojej przepastnej torby, a później pod prysznic,
na kaloryfer i przed obiektyw aparatu.
Serce
mi łka i kwiczy z żalu, że przed rozpoczęciem foto-sesji musiałam
drastycznie skrócić jej włosy, ale stopień pokudłania był tak wysoki, że
w grę wchodziły już tylko dobrze naostrzone nożyczki. Sandy mają
okropnej jakości włosy, porównywalne z czuprynami Betty teen. Ich
kudełki można tylko podziwiać, bo czesane – niemiłosiernie się puszą i
zbijają w kołtuny, na które nie pomaga ani porządna odżywka do włosów,
ani olejek arganowy, ani nawet modlitwa do Aleksandra Macedońskiego,
słynnego pogromcy węzła gordyjskiego.
Moja Sandy nie miała wyboru – musiała pożegnać się z plątaniną na
głowie na rzecz bardziej nowoczesnej i znacznie krótszej fryzury.
Sukienkę
i buty zostawiłam jej za to oryginalne, bo i jedne i drugie były w
świetnym stanie. Nie wiem, czy jest to strój firmowy Sandy, ale mam
podejrzenia, że mogłam trafić full-set. Pamięć podpowiada mi, że w
młodości widziałam lalki w podobnych wdziankach. Stuprocentowej
pewności, rzecz jasna, mieć nie mogę, ale i tak zawierzę instynktowi,
który każe wierzyć, że moja Sandy właśnie tak wyglądała po zejściu z
taśmy produkcyjnej.
Za
tydzień jadę na kolejny bazar, szukać lalkowego szczęścia. Z góry
przepraszam, że nikogo z sobą nie zabiorę, ale tak to już jest, że
niedobrze czuję się podczas polowania z nagonką. Serce to samotny
myśliwy, a Stary Zgred to samotny łowca okazji :)
* * *
I
jeszcze drobny dopisek z ostatniej chwili (18.05.2017, godzina 20:36).
Właśnie znalazłam zdjęcie bliźniaczej siostry mojej Sandy w sieci. W
dodatku fabrycznie doczepionej do ojczystej tekturki! Co pozwala mi
stwierdzić, że moja laleczka ma swój oryginalne strój. Yeeeeeeah!:
dobrze, że się udało!
OdpowiedzUsuń:D
UsuńO rety ona wygląda jak pewien klonik, którego kupno przed laty wymogłam na mamie, bo podobała mi się żółta sukienka lalki. Uszyta była z lureksu i miała amerykański dekolt, u dołu rozkloszowana, dwuwarstwowa. Warstwa wierzchnia była biała, prześwitująca i wzorzysta. Były też żółte czy tam białe klapeczki na szpilce, ale za małe na Barbie. Samą lalkę pamiętam jak przez mgłę, bo rozpadła mi się w rękach zaraz po rozpakowaniu, ale miała takie właśnie zginalne rączki z dziurkami. Buzia lalki też wygląda dziwnie znajomo.
OdpowiedzUsuńCzyżby Sandy? Nie powinna była się rozpaść, bo to dość solidne lalki, ale kto wie?
UsuńWiesz, co.. ludzie utyskują na te połyskujące nitki we włosach a mnie się one od zawsze podobają! Sandy to lalka na piątkę, ale za te nitki to nawet i na szóstkę!
OdpowiedzUsuńAle tylko w nowych egzemplarzach! U starych nielitościwie się plączą i kruszą.
Usuń