sobota, 27 czerwca 2020

Nie na temat


* * *

 
* * *


* * *

Mam nadzieję, że mnie nie pobijecie, bo kompletnie nie chce mi się dzisiaj nawijać o lalkach. Zrobiłam jakieś tam zdjęcia egzemplarzowi, który miał wystąpić w charakterze gwiazdy wieczora, po czym przysiadłam nad tekstem, ale nic sensownego nie napisałam. Próbowałam nadusić się intelektualnie, ale nie przyniosło to oczekiwanego efektu. Dlatego dziś nie zachęcam Was do zapoznawania się z treścią wpisu, no chyba że tak jak i ja jesteście amatorami zbieractwa ukierunkowanego na naklejki.

Naklejki zaczęłam zbierać zupełnie świadomie już jako dziecko. Może to specyfika mojej szkoły podstawowej, a może przaśnych lat PRL-u, ale w czasach, kiedy jeszcze nie śniło mi się, że telefon będzie można nosić ze sobą w torebce, a odbiornik telewizyjny wcale nie musi mieć „dupki” z tyłu, każdy z moich kolegów zbierał różne różności. Pamiętacie tekst piosenki „Dwanaście groszy” Kazika, gdzie padają słowa o zbieraniu „gołych bab”, wycinanych z gazet i kalendarzy? To nie żaden wymysł, a najprawdziwsza prawda. W mojej klasie był jeden młodzieniec, który parał się tego typu zbieractwem.  To, że zbierał, to jeszcze nic – gorzej, że nosił te „baby” ze sobą do szkoły w pudełku i pewnego razu cały inwentarz wysypał mu się podczas lekcji na podłogę, wprost pod nogi srogiej nauczycielki od polskiego. Chryja z tego była potem niesamowita, bo polonistka porządnie się wściekła i chutliwy delikwent był kilka razy ciągany wraz z rodzicami przed oblicze Władzy Najwyższej, czyli pani Dyrektor. Z tego co wiem sprawa nie skończyła się tak uroczo, jak to bywało w książkach Niziurskiego i kolega już do końca swej szkolnej kariery miał opinię młodocianego zboczeńca i paskudnika, co przekładało się na to, że nigdy nie uzyskał na świadectwie wysokiej oceny za sprawowanie.

Reszta mojego towarzystwa też parała się zbieractwem, ale szczęśliwie były to zazwyczaj przedmioty nie budzące moralnych niepokojów u osób starszych od nas. Wśród pożądanych artefaktów były historyjki z gum do żucia, pocztówki, zagraniczne znaczki, kolorowe karteczki z notesików (co ciekawe, moda na karteczki odżyła z wielką mocą w kolejnych pokoleniach), kapsle, puszki i butelki po różnych napojach (pamiętacie te wkurzające rodziców butelkowe wystawy na meblościankach?) i insze cuda, część których można było nabyć za kieszonkowe w Kioskach Ruchu.

Ja miałam fisia na punkcie naklejek. Najcenniejsze były dla mnie naklejki typu „pufy”, czyli wypukłe, przypominające przy dotknięciu plastikową poduszkę, których na rynku było najmniej. Od czasu do czasu dokupowałam także kalkomanie – czyli obrazki, które przed naklejeniem trzeba było porządnie namoczyć w wodzie i delikatnie przenieść na gładką powierzchnię. Jeśli przy zabawie z kalkomaniami nie zachowywało się odpowiedniej uwagi, to taką naklejkę łatwo można było zepsuć.

Kalkomanie nie były złe, ale nieładnie oddawały kolory – robiły wrażenie poszarzałych i wyblakniętych. Mam wrażenie, że nigdy nie widziałam kalkomanii, która skrzyłaby się jakąś żarówiastą, bijącą po oczach barwą, a mnie, jak na złość, najbardziej podobały się naklejki, które krzyczały kolorem. Dziś większość tych kolorów można znaleźć w odblaskowych zakreślaczach biurowych, które za nędzny piniądz można kupić w pierwszym lepszym sklepie papierniczym, ale kiedyś, w latach 90-tych, to było coś nowego, niezwykle pożądanego i trendy.

Będąc dzieckiem nie wiedziałam, że równolegle do mojej PRL-owskiej rzeczywistości, gdzieś daleko na zachodzie, moi rówieśnicy bawią się w scrapbooking, czyli przygotowanie osobliwych albumów, wyklejanych uroczymi wycinankami z czasopism, kartkami pocztowymi i naklejkami, gdzie zapisywało się „złote myśli”, wierszyki, wspomnienia i co tam jeszcze fantazja przyniosła na młodemu człowiekowi myśl. I tu muszę sama siebie skredytować „na plus”, bo nie mając pojęcia o takiej zabawie, sama, niezależnie od nikogo innego, zrobiłam sobie taki scrapbokingowy album. Nawklejałam do niego co najładniejszych pocztówek, najciekawszych naklejek, ozdobiłam wstążeczkami i wyplatankami z mouliny. Wlazła do niego cała moja drogocenna naklejkowa kolekcja i to był ogromny błąd, bo album pewnego dnia gdzieś wsiąkł i już więcej nie wychynął z ukrycia. Szukałam go na strychu, w piwnicy, w garażu, ale i śladu po nim nie było. Moja dziecinna kolekcja bezpowrotnie zaginęła.

Po latach uzbierałam część zaginionego dobra, które odnajdywało się to na Allegro, to na Olx, w starych sklepach z artykułami dla dzieci lub na ryneczkach. Nie ma tego dużo (zaledwie dwa duże pudełka), ale mam nadzieję, że kiedyś uzupełnię braki. Swoje zbiory trzymam w opancerzonym sejfie (żartuję, żartuję), większość w stanie NRFB i czasami dokupuję do nich jakieś nowości, bo stare hobby chyba nie do końca wyleciało mi z głowy.  
 

* * *


* * *


* * *


* * *


* * *


* * *


* * *
 
 

PS. Czy u Was na blogach, prowadzonych na bloggerze, też tak tragicznie spada jakość zdjęć?