niedziela, 22 września 2019

Babie. Jessica. Odzyskany klon z mojego dzieciństwa.

Jedną z najgorszych rzeczy, które rodzice mogą zupełnie nieświadomie i bez złych zamiarów zrobić swojemu podrastającemu dziecku, jest oddanie jego zabawek i książek innym dzieciom. W takim przypadku, gdy w dorosłym już człowieku na powrót rozbudzi się sentyment do utraconych rzeczy, będzie musiał borykać się z wieloma przeciwnościami, by je odzyskać. Proces ten jest szczególnie męczący, jeśli utracone przedmioty należały do mało popularnych serii, które jak meteory - mignęły w sprzedaży i szybko szybko z niej zniknęły. Pół biedy, jeśli są to lalki Barbie - te uchowały się w dużych ilościach u amerykańskich kolekcjonerów i przy odrobinie dobrej woli da się je sprowadzić zza granicy. O wiele trudniej jest, gdy szuka się jakiegoś taniutkiego klona, produkowanego na rynki wschodniej Europy. Takie lalki przenikały na zachód w ilościach śladowych i szanse na ich ponowne wypłynięcie na jakiejś aukcji są nikłe.

Piszac o lalce, zapamiętanej z dzieciństwa i utraconej na rzecz kuzynostwa, mam na myśli Babie - niskojakościowego klona Betty Teen, otrzymanego pod choinkę w 1989 lub 1990 roku. Był to okres, kiedy bardzo intensywnie marzyłam o lalce Barbie, którą oglądać mogłam wyłącznie u koleżanek z podwórka. Wierzyłam, że dostanę jakąś na święta, lecz tak się nie stało. Dlatego prezent w postaci Babie był dla mnie dużym rozczarowaniem. Dopiero gdy upłynął jakiś czas przywiązałam się do tej skromnej laleczki.

Babie przemieszkała na półce z zabawkami przez kilka lat, po czym przy okazji przeprowadzki rodziny na nowe siedliszcze, wywędrowała w świat - do innych dzieci. Nie przejmowałam się jej brakiem. Byłam nastolatką z pierwszymi "dorosłymi" problemami. Gdzież mi wtedy było do lalek! Zatęskniłam za Babie dopiero w dorosłym życiu, kiedy była już tylko niewyraźnym śladem z przeszłości.

Pierwszy trop zagubionej lalki z dzieciństwa odszukałam na blogu koleżanki, która zachował swoją Babie z dziecinnych lat: Babie - czyli moje pierwsze spotkanie z klonem

Wystarczyło jedno spojrzenie na jej lalkę w pudełku i już wiedziałam, że moje wspomnienia z dzieciństwa przetrwają, bo zyskały godną pożywkę:


 Źródło:  venusinbox.blogspot.com/2013/12/babie-czyli-moje-pierwsze-spotkanie-z.html

To była ona - kuzynka mojej Babie! Różniła się kolorem włosów i strojem (moja lalka była blondynką i nosiła błękitne trykoty do aerobiku), ale twarzyczka oraz szczegóły ciała oraz pudełko były identyczne. Zachwyciłam się tym sieciowym znaleziskiem i postanowiłam, że spróbuję poszukać wśród kolegów podobnej lalki - już nie raz dobrzy ludzie ratowali mnie w potrzebie, więc może znowu się uda?

Intuicja nie zawiodła :) Jedna z facebookowych koleżanek miała w swoich zbiorach identyczną lalkę, z którą nie bardzo wiedziała co zrobić, ale nie mogła zdobyć się na jej wyrzucenie. Nie pozwalał jej na to głęboko ukorzeniony szacunek dla zabawek. Po piętnastominutowej rozmowie na messengerze zgodziła się odstąpić mi klonika. 



Jaka to była radość móc znowu trzymać ją w rękach! To, że jest to taniutka lalka-wydmuszka na rozklekotanym ciałku i z poczochranymi włosami nie miało dla mnie żadnego znaczenia.



* * *


Nie zdążyłam jeszcze nacieszyć się odzyskaną lalką, a tu - kolejna niespodzianka. Podczas przeglądania kloników na eBayu natknęłam się na jeszcze jedną lalkę tego typu. Cudownym zaskoczeniem było to, że miała ona swoje oryginalne pudełko i była w stanie NRFB. Sprzedawała się w formie licytacji. Złożyłam ofertę i w napięciu czekałam do końca aukcji, maltretując się myślą, że ktoś jeszcze będzie chciał ją kupić, jakby ludzie nie mieli ciekawszych rzeczy do nabycia niż takie brzydale.

Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy pudło z lalką trafiło do moich rąk. Znów mogłam dotknąć Babie, zapakowanej w oryginalną tekturkę. Radość mącił tylko jeden szczegół - na pudełku widniała nazwa "Jessica". Mimo to nie miałam wątpliwości, że zdobyłam właśnie taką lalkę, o jaką mi chodziło. Widocznie klonów w jej typie było więcej i nadawano im różne nazwy, by rozróżnić na jaki rynek mają trafić. Tłumaczę sobie, że Jessica była przeznaczona na eksport do USA, a Babie miała trafić do Polski i krajów byłego ZSRR.



* * * 


* * *


* * *


  * * *


* * *


Czy udało mi się zaspokoić moją dziecięcą potrzebę posiadanie Babie? Tak, zdecydowanie tak! Marzy mi się jeszcze, że kiedyś odzyskam taką samą laleczkę, jaką miałam w młodości, ale nie są to już marzenia, które spędzają mi sen z powiek. Jak da Bóg, to się jeszcze zdarzy - ot co!

Serce to samotny myśliwy - WPIS ODZYSKANY

Jeśli wybierać się na bazar lub pchli targ, to egoistycznie i w pojedynkę, ewentualnie z członkiem rodziny, wtajemniczonym w hobby. Z koleżanką lub kolegą ze środowiska – kategorycznie „NIE”, bo wspólne zakupy z innym lalkomaniakiem są jak wyścig o nagrody – każdy chce jak najszybciej dopaść wszystkie ciekawe lalki, a czując na karku oddech „rywala”, który kroczy między stoiskami tuż przy naszym boku, zamiast cieszyć się z zakupów, człowiek leci jak petarda przed siebie, wiercąc dookoła głową i złoszcząc się, gdy to kolega znajdzie coś ciekawego.


Zakupy „solo” dają szersze pole do manewru. Nie śpiesząc się („bo mnie przyjaciel wyprzedzi”) można więcej dojrzeć i dokładniej zmacać, po czym podjąć na spokojnie decyzję o zakupie lub odłożeniu towaru z powrotem na stoisko sprzedawcy.


W myśl powyższych zasad wybrałam się dziś na jedno z popularnych, warszawskich targowisk. Wstałam rano (bo kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje) i zerkając lękliwie na niebo, które straszyło deszczowymi chmurami, pomknęłam w kierunku pchlego targu. Ludzi na bazarze było mnóstwo – zarówno sprzedawców jak i kupujących. Lalek też całkiem sporo, z tym że większość natrętnie współczesnych lub przynależących do niezbyt lubianej przeze mnie serii „Equestria girls”. Wśród rozłożonych na kocykach rupieci można było także wypatrzeć całkiem dużo Steffi love starszego typu (pekińczyk) i lalek-szmacianek. U jednego sprzedawcy mignął mi także PRL-owski murzynek, którego jednak nie zdecydowałam się zabrać ze sobą ze względu na horrendalnie wysoką cenę.


Przyznaję z ukontentowaniem, że (za pominięciem murzynka) zakupy całkiem się udały – upolowałam pięć lalek za łączną kwotę 11 złotych. Wszystkie dzisiejsze zdobycze to barbiowate. Cztery z nich nie mają jeszcze dość śmiałości, by się tu zaprezentować, przechodzą bowiem kurację kremem Benzacne (do ich rekonwalescencji na bank przyczynili się nieletni makijażyści, hołdujący prastarym tradycjom upiększania zabawek przy pomocy długopisu), więc pokażę Wam laleczkę numer 5, jedyną niezniszczoną członkinię upolowanej dziś gromadki.


 1


Blondyna, która próbuje czarować niebieskimi oczami z powyższego zdjęcia, to klon Barbie z lat 80 – znany szerzej pod nazwą SANDY. To bardzo charakterystyczna osobistość, pieczętująca się ekscentrycznym, wieczorowym makijażem (zabójcze cienie do powiek + szminka czerwona jak maki na Monte Cassino) i oddana strojom oraz fryzurom z epoki wczesnej Majki Jeżowskiej. Mówiąc krótko – gwiazda wielkiego formatu! Nawet kształt jej brwi krzyczy o tym, że to niezwykłe zjawisko na lalkowym nieboskłonie



5


Nie wiem jaki splot okoliczności sprawił, że tak wielka dama znalazła się na kocyku sprzedającego „mydło i powidło” dziadka, ale dobrze się stało, bo trafiła stamtąd do mojej przepastnej torby, a później pod prysznic, na kaloryfer i przed obiektyw aparatu.


6


Serce mi łka i kwiczy z żalu, że przed rozpoczęciem foto-sesji musiałam drastycznie skrócić jej włosy, ale stopień pokudłania był tak wysoki, że w grę wchodziły już tylko dobrze naostrzone nożyczki. Sandy mają okropnej jakości włosy, porównywalne z czuprynami Betty teen. Ich kudełki można tylko podziwiać, bo czesane – niemiłosiernie się puszą i zbijają w kołtuny, na które nie pomaga ani porządna odżywka do włosów, ani olejek arganowy, ani nawet modlitwa do Aleksandra Macedońskiego, słynnego pogromcy węzła gordyjskiego. Moja Sandy nie miała wyboru – musiała pożegnać się z plątaniną na głowie na rzecz bardziej nowoczesnej i znacznie krótszej fryzury.


4


Sukienkę i buty zostawiłam jej za to oryginalne, bo i jedne i drugie były w świetnym stanie. Nie wiem, czy jest to strój firmowy Sandy, ale mam podejrzenia, że mogłam trafić full-set. Pamięć podpowiada mi, że w młodości widziałam lalki w podobnych wdziankach. Stuprocentowej pewności, rzecz jasna, mieć nie mogę, ale i tak zawierzę instynktowi, który każe wierzyć, że moja Sandy właśnie tak wyglądała po zejściu z taśmy produkcyjnej.


3



Za tydzień jadę na kolejny bazar, szukać lalkowego szczęścia. Z góry przepraszam, że nikogo z sobą nie zabiorę, ale tak to już jest, że niedobrze czuję się podczas polowania z nagonką. Serce to samotny myśliwy, a Stary Zgred to samotny łowca okazji :)


2

* * *

7


I jeszcze drobny dopisek z ostatniej chwili (18.05.2017, godzina 20:36). Właśnie znalazłam zdjęcie bliźniaczej siostry mojej Sandy w sieci. W dodatku fabrycznie doczepionej do ojczystej tekturki! Co pozwala mi stwierdzić, że moja laleczka ma swój oryginalne strój. Yeeeeeeah!:

Jaka brzydka! - WPIS ODZYSKANY

Wierzcie mi, drodzy czytelnicy, lub nie wierzcie, ale gdybyście poznali mnie ładnych kilka lat temu, to pewnie uznalibyście, że jestem członkiem subkultury gotyckiej. I bardzo słusznie! Dziś po dawnym wyglądzie zostało już tylko wspomnienie, ale w szafie nadal wisi kilka czarnych sukienek, w których zadawałam szyku na Castle Party i zlotach DarkPlanet, czyli pierwszego i największego chyba w Polsce portalu zrzeszającego wielbicieli ciężkich brzmień, dań z kota i potańcówek w zadymionych i pitnym miodem płynących poznańskich klubach.

Lata buntu i biegania po mieście w skórzanych płaszczach i glanach mam już dawno za sobą, ale serce nadal pika mi w szybszym rytmie, gdy w polu widzenia objawi się obraz nawiązujący do młodzieńczej stylistyki, a już szczególnie, jeśli jest to obraz lalkowy podobny poniższemu:

01

„Hola, hola!” – zakrzykniecie – „Ale co wspólnego ma to niewyględne lalkowe oblicze ze stylistyką gotycką?”

Tak na dobrą sprawę, to niewiele (poza ekspresyjnym makijażem oczu, bliskim niejednemu goth-artyście), ale wiecie-rozumiecie, chciałam zacząć dzisiejszy blogo-wpis od jakiegoś fajnego wstępu, a że wstępów pisać nie umiem, to po raz kolejny włączyłam tematykę wspominkową. Wybaczcie mnie nieszczęsnej (i obżartej do granic wytrzymałości sernikiem, makowcem i keksem)! Obiecuję, że dalej będzie w miarę logicznie i bez wtrętów nie na temat (baju, baju…).

A zatem – lalka jaka jest, każdy widzi. Miała być zapewne pełnoprawnym matellowskim superstarem, ale coś poszło nie tak i zamiast ślicznej księżniczki/królewny/astronautki/baletnicy/dżokejki narodziło się coś zupełnie innego, mającego wyraźne ciągoty ku czerwonym szminkom i artystycznie rozmazanej kredce do oczu.

Dziwolążek został odkryty na Allegro, skąd przyjechał do mnie bez żadnych przeszkód, bo nikt inny go nie chciał. W zaufaniu przyznam się Wam, że liczyłam na to, że brzydula okaże się jakimś niezmiernie rzadkim meksykańskim, barbiowatym wypustem, ale jednak nie – ta lalka to zwykły, nikomu nie znany klon.

Tu muszę zrobić wyznanie: „Ach, jakże kocham klony!” Nie są one z pewnością trzonem kolekcji, ale trzymają się w niej mocno. Klony to tajemnicze stworzenia – w większości przypadków nie wiadomo kto powołał je do życia i skąd przybyły. Można je oceniać na podstawie tego, co się widzi, słyszy i (ewentualnie) wyczuje nosem. W przypadku mojej paskudy zapach niczego nie podpowiada, za to wrażenia wzrokowe są ciekawe, bo lalka jest strasznie dziwaczna.

Nietypowy makijaż to tylko pierwsza z jej „zalet”. Kolejnymi są:

1. Wysokie czoło:


1
Oj, można by o takim czole pisać pieśni lub wiersze. Lub poematy epickie.  Trzynastozgłoskowcem. Jak prawdziwy mistrz

2. Pusty, „dmuchany” korpus:


1
Mówi się, że piękne kobiety (czyli „lalki”!) są puste w środku. No to ja mam złą wiadomość dla tych, co wierzyli, że te brzydkie są inne. Otóż nie! One także mogą być pustymi lalami z ubogim wnętrzem, jak widać na zaprezentowanym przykładzie


3. Rąsie, które umieją miękko, niczym płatek śniegu, opaść na biodra, bo są z gumy:


1


4. Egipskie hieroglify na plecach, będące zapewne śladem nieśmiałych prób oznaczenia lalki nazwą producenta. Niewiele da się z nich odczytać. Być może są to jakieś znaki dla niewidomych (bo wypukłe).


1


5. Nóżki zginane na dwa kliknięcia, niczym u starych Barbie. W dobie MtM nie jest to żadna szczególna umiejętność, ale lepsza taka niż żadna, a zresztą lalkowym starowinkom pewnych spraw się nie wypomina (no chyba, że śmierdzą kocim sikiem, ale to temat na inny wpis).


1

Szczerze mówiąc nie wiem po co mi taka piękna inaczej laleczka. Gdyby osądzać ją na trzeźwo, to powinna z powrotem trafić na Allegro. A jednak w związku z tym, że przy okazji świąt urżnęłam się okrutnie kompotem z suszu, grzybkami z bigosu i makiem z makowca (jak wiadomo wszystkie te potrawy wprowadzają w stan nadzwyczajnej błogości i połączenia z niebem), gwoli czego nie jestem w stanie myśleć jasno, skazuję ją na bycie drugą połówką dla sztywniaka, który wczoraj wyskoczył mi spod choinki. Są, co prawda, z innych epok i bajek, ale to błahe przeszkody dla miłości, prawda?


1

No i wydało się, po co ja tę notkę pisałam. Toż chciałam Wam Kenika od Mikołaja pokazać, ot co! A siliłam się na to przez całą długość wpisu :)


1


Callum i Callum - WPIS ODZYSKANY

Kocham lalki, ale nie zmienia to faktu, że patrzę na nie krytycznym okiem i oceniam w większości negatywnie. Najbardziej lubię pastwić się nad schodzącymi na psy pod względem jakości barbiopodobnymi (Mattel już na całość poszedł w sztywne cielska, wtłaczane w coraz to brzydsze stroje, którym skąpi się nie tylko wcięcia w talii, lecz nawet estetycznego obrębienia brzegów), ale nie stosuję żadnej taryfy ulgowej i dla innych gatunków. Na równi wyżywam się choćby na dostępnych obecnie lalkach od Integrity Toys, których elitarność jest li wyłącznie sprawą mniejszych nakładów poszczególnych serii.

Wyraz swojemu rozczarowaniu dałam już w notce o Poppy Parker, a teraz pociągnę temat dalej, bo mimo licznych zarzutów zapraszam przecież do siebie kolejne twory wypchnięte z fabryki Integrity Toys, i, co bardzo mnie śmieszy, są to kolejne „całuśnice”. Przez całuśnice rozumiem lalki o specyficznym, ssąco-cmokającym ułożeniu ust, które sugeruje, że za chwilę, niczym stare ciotki, zaatakują kogoś mokrym całusem w policzek lub w czółko. Z lat dziecinnych pamiętam, że szczerze nie cierpiałam takich oznak rodzinnych afektów i próbowałam się od nich wykręcić, gdy tylko mogłam.

Ponieważ obecność Poppy w pełni zaspokaja moją próżność posiadania całuśnicy-kobitki, dla zachowania przeciwwagi „płciowej” zaopatrzyłam się w dwóch całuśnych typków z męskich wybiegów mody, czyli Callumów Windsorów.

Callumowie wyszli z łona tej samej matki, ale ojców musieli mieć różnych, bo choć gęby są z tego samego odlewu, to zupełnie niepodobne. Cieszy mnie to niepomiernie, bo mogą być używani przy różnych okazjach – ciemnowłosy, gdy podniesie mi się poziom zapotrzebowania na klasyczną ładność, a blondyn w chwilach, gdy po głowie kocić się będzie obraz zarośniętego drwala :P

księciunio

* * *

drwal


W związku z tym, że towarzystwo zjechało na włości w stanie gołym i wesołym, zostałam zmuszona do poszukiwań jakiejś znośnej konfekcji męskiej, co okazało się dość trudne, z braku takowej na rynku. Na początku, łudząc się, że jakoś to będzie, zapakowałam dziadygi w oryginalne ubrania zrabowane matellowskim Fashionistom, które okazały się, jak to było do przewidzenia, sporo za ciasne. Nawet biorąc pod uwagę stopień mojego ubraniowego zboczenia, które dopuszcza w orbitę zainteresowań naprawdę obcisłe stroje, to upychanie lalek w spodnie, nie dopinające się w okolicy rozporka, było nie do przyjęcia. Co innego ubiór podkreślający seksapil, a co innego, kiedy z dziury na siedzeniu lub innej lokalizacji wygląda coś, co nie powinno.

Na ratunek przybyło Allegro, które co jakiś czas kokietuje nieprzewidzianymi okazjami zakupowymi. Tym razem były to zestawy dla nowszej generacji Kenów „Basics”, które przy użyciu odpowiedniej siły, zaprawionej desperacją, dały się wciągnąć na obydwu młodzieńców i zakryć rejony cielesnego rozpasania.

Sukces odzieżowy sprawił, że spoczęłam wdzięcznie na laurach, a sporządzenie notki o chłopakach odłożyłam na zaś. Minęło pół roku, a mnie olśniło, że właściwie mogłabym coś o nich skrobnąć, bo idą grudniowe święta, a chciałam pokazać ich jeszcze w tym roku, więc jeśli się nie zbiorę za robotę, to więcej już takiej okazji nie będzie. Przez głowę przechodziły mi nawet myśli, żeby zasponsorować Callumom porządną sesję na śniegu, ale że białego puchu mieliśmy tyle, co kot napłakał, więc mi się odechciało i poszłam na łatwiznę, czyli jak zwykle strzeliłam fotki „z łapy” przy sztucznym oświetleniu i na tle jakiejś przypadkowej szmaty (wywyższenia do roli tła fotograficznego doznała zasłonka w przedpokoju).

Z całego serca chciałam ukazać urodę obydwu obwiesi, ale im bardziej gnębiłam ich zdjęciami, tym bardziej docierało do mnie, że wyglądają niczym sfochane karpie maszerujące w pochodzie pod tęczową flagą. Mnie ten stan rzeczy nie przeszkadza, ale nie obrażę się, jeśli ktoś zasugeruje, że Callumowie wyglądają z deczka (albo i z kilogramka) jak transwestyci.

Jakościowo panowie nie odbiegają od bieżącej produkcji IT, czyli nie ma się czym zachwycać. Oszpecono ich zarówno liniami odlewowymi na ciele jak i niską jakością kompletnie nie układającego się włosia. Właśnie dlatego tak starannie zakryłam jak największe połacie ich ciał, aby zgodnie z wczesnodziecięcym przekonaniem „jak czegoś nie widać, to tego nie ma”, udawać, że są znacznie fajniejsi niż w rzeczywistości. Dla potwierdzenia tej tezy sypnę garścią zdjęć. A nuż ktoś z Was da się trochę oszukać i stwierdzi, że chłopcy nie są wcale tacy najgorsi, a nawet mogą budzić ciepłe uczucia :)


1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

* * *

1

Coś dla ciała - WPIS ODZYSKANY

Podejmowanie decyzji „na szybko” to działanie nierozsądne i przynoszące straty. Wiem to nie od dziś, ale i tak po raz kolejny zrobiłam bezrozumnie swoje, przez co stałam się właścicielką kompletnie niepotrzebnego mi zestawu barbiowych bucików. Naklikałam bez zastanowienia na Allegro, pomyliłam aukcje, w których chciałam licytować i stało się – trzeba było łyknąć tego omyłkowego kluska z godnością.

Wijąc się z boleści (łojezu, cóżem to ja narobiła!) i jojcząc, sprawiłam, że ulitowała się nade mną dobra, fejsbookowa dusza, gotowa przejąć niechciane buty. Problem spadł z cyca i rozbił się na sto kawałków, a moje smętne stękanie gładko przeszło w kozaczenie, jakich to ja nie robię genialnych interesów, które zawsze kończą się szczęśliwie (gucio prawda!), ale co zmarnowałam sobie i sprzedawcy czasu i nerwów (odbiór osobisty w zimny, grudniowy dzień, to nie jest dobry pomysł), tego się już nie odwyrtnie.  Chyba nadszedł najwyższy czas by wyhaftować sobie makatkę z hasłem „Zanim cokolwiek zrobisz – pomyśl!”, a dla większej pewności wystrugać mały młotek i prewencyjnie  pukać się nim w głowę, gdy tylko wpłyną do niej podejrzanie nierozsądne pomysły.

Zanim rzeczone buty trafią do potrzebujących, czyli na bose lalkowe kopytka, to przez chwilę będą u mnie gościć, co daje mi asumpt do rzewnych wspomnień, bo właśnie takie pantofelki pamiętam z dzieciństwa. Eleganckie Superstary, które uśmiechały się do mnie w reklamach przed „Dobranocką”, prawie zawsze nosiły szpileczki i właśnie ten rodzaj bucików najbardziej do dziś mi się podoba. Buty na obcasie pięknie wydłużają i wyszczuplają nogi i sama chętnie bym w takich biegała, gdybym tylko umiała to robić.


1
* * *
1
* * *
1


Eleganckie pantofle to moja zadawniona zmora. Jeśli nie muszę, to w nich nie chadzam. Nigdy nie opracowałam sposobu, który pozwoliłby mi swobodnie się w nich poruszać na dłuższych dystansach. Godzina chodzenia po mieście w szpilkach oznacza dwa kolejne tygodnie nalepiania na stopy plastrów i smarowania pięt i paluchów maściami przyśpieszającymi gojenie ranek. Oczywiście najładniejsze pantofelki ścierają stopy z największą maestrią i są w stanie przeobrazić mnie z kobiety w ładnym stroju w dyszącego z bólu i frustracji nosorożca, który bez mrugnięcia okiem zamordowałby każdego, kto sprzeciwiłby się jego chęci natychmiastowego zrzucenia z nóg krępujących je imadeł. 


Zresztą weźmy takiego Jacka Torranca z filmu (i książki) „Lśnienie”. Zastanawialiście się, czemu był tak zwariowany i krwiożerczy? Ja nie muszę, bo wiem! Buty go piły, to się wścieka! 

Podobno kobiety szaleją na punkcie butów. Jeśli tak, to kiepska ze mnie przedstawicielka babstwa, bo zachwycają mnie tylko te w skali 1/6. Oczywiście, mam w szafie kilka par pełnowymiarowych, eleganckich kajaków „na wielkie okazje”, ale żeby się nimi podniecać? Nieee, na to są za nudne. Nie mam zamiłowania ani do pantofli, ani do sztybletów, ani do łapci wyplatanych z wiklinowych gałązek. Mówiąc brutalnie, buty to nie moja bajka. 


Fajny but to taki, który zdobi plastikową nóżkę i nieważne, z jakiego jest materiału, byleby dobrze wyglądał i dawał się gładko założyć na stopę. A o to, jak na złość, obecnie jest dość trudno. Namnożyło się nowych rodzajów lalek, które nie mogą wymieniać się między sobą obuwiem, ze względu na kompletnie różną wielkość i budowę nóżek. Nawet dość jednolity pod tym względem przez długie lata świat Barbie wyewoluował w końcu i wypluł z siebie stopy zupełnie płaskie i z wysokim podbiciem, stopy malutkie niczym u Japoneczki i plażowe platfusiska. I połap się tu, biedny kolekcjonerze, w tej niemożliwej do spamiętania i obucia różnorodności!


1

* * *
1

* * *
1

* * *
1

* * *
1


Jako stara skleroza nawet nie próbuję robić rozeznania w bucianej materii, a jedynie, gdy trafi się okazja kupienia większego zestawu różnorodnych pantofelków, strzelam na oślep, bo może uda się upolować coś przystające do wiecznie rosnących potrzeb. W większości przypadków są to celne strzały, choć zdarza się, że wśród trepowej gromadki trafiają się zupełnie nieprzydatne pantofelki, wyprodukowane przez przedsiębiorczych Chińczyków dla lalek o stopie mniejszej od krasnoludka. To chyba jedyne buciki, których bez żalu się pozbywam. Są tak niepraktyczne, że szkoda dla nich miejsca w szufladzie.

1

Smutek Agaty - WPIS ODZYSKANY

Wszyscy mamy w swoich zbiorach lalki tak ładne, że na ich widok robi się ciepło w sercu i przednówek w portfelu. Kochamy je za nieprzemijającą urodę, za klasę czy awangardę stroju. Ulubienice stoją na naszych półkach latami, zrastając się z wystrojem domu tak bardzo, że nie do pomyślenia jest usunięcie ich z miejsca zasiedzenia.

Kiedy myślę o lalkach, które nigdy nie zawiodły mnie pod względem urody i prezencji, to nie mam wątpliwości, że prym wiodą wśród nich mattelki z moldem „Goddess”. Dzięki Bogu nie dano im twarzy, która wołałyby natarczywie: „Patrz na mnie, jestem olśniewająca”, a oblicze, które robi wrażenie ze względu na swoją łagodność, klasę i harmonijność. Ich melancholijny wzrok sugeruje czystą i niewinną naturę, lecz prawdziwy charakter zdradzają zmysłowe usta. Te lalki stworzono po to, by kusiły do grzechu! Mnie kuszą nieodmiennie od wielu lat.

01

Goddeskę z powyższego zdjęcia już widzieliście – była w paczce z innymi zaplamionymi lalkami, które cierpliwie ratowałam Benzacne. Ona najdłużej opierała się działaniu specyfiku, ale koniec końców uległa, transformując ze smutnego brudasa w pewną swej urody królową. Ze smutkiem stwierdzam, że jedyną suknią, która pasowała do niej kolorystycznie jest retro-beza, w której drobne ciało lalki nabiera niezdrowej ciężkości.

1

1

W co by jej jednak nie ubrać, to Goddeska i tak będzie olśniewać doskonałą twarzą. Nie to, co prawdziwa bohaterka tej notki – czyli lalka Agata.

1

Agata jest smutnym reliktem z czasów, kiedy na sklepowych półkach w Polsce królowały sól i ocet. Choć rości sobie prawo do miana oryginalnej polskiej lalki, to jest zaledwie klonem Fleur i to klonem o bardzo niskiej jakości.

Nie wyobrażam sobie, że coś tak paskudnego mogło mieć kiedykolwiek wzięcie wśród dzieci. Moje przypuszczenia potwierdzają się, gdy buszuję wśród ogłoszeń na Allegro, lub po Waszych blogach. Szpetna Agata wypływa w tych miejscach nader rzadko.

1

Pod względem estetycznym Agata plasuje się poniżej poziomu rozkładającego się kota. Aby odkryć jej urok trzeba być albo szaleńcem z kilkuletnim stażem, albo zaopatrzyć się w dużą ilość napojów wyskokowych i lać je w gardło, póki cały świat, łącznie z nią, nie zrobi się piękniejszy. Moim zdaniem Agata jest tak brzydka, że przegrałaby bitwę nawet z niesławną Lizą od firmy Marbella.

1

Choć nie zachowały się żadne informacje, w jakich warunkach odbywała się produkcja Agaty, to łatwo wyobrazić sobie, jak mogło to wyglądać: smutny garaż na przedmieściach któregoś z miast, samodzielnie skonstruowane formy odlewnicze, kadzie ze śmierdzącym plastikiem niewiadomego pochodzenia, pijany w sztok artysta malarz, który nigdy w życiu nie miał pędzla w ręku oraz krążący gdzieś w tle autor przedsięwzięcia, który widział już przed sobą góry złota i wietrzył interes życia (żaden ze mnie czarownik, ale moja szklana kula mówi mi, że Agata nie zapoczątkowała kariery żadnego Rockefellera)

Współdziałanie powyższych czynników zrodziło zabawkowego potwora Frankensteina, który, tak jak literackie monstrum, zarażony jest śmiertelnym smutkiem, bo każdy, kto go ujrzy, z niesmakiem krzywi twarz. 

Dostać taką lalkę to jak dostać karę, bo ani się nią pochwalić przyjaciołom, ani postawić koło bardziej estetycznych zabawek. Najwłaściwszym miejscem dla Agaty byłoby zapewne muzeum osobliwości, gdzie mogłaby swobodnie straszyć wśród podobnych jej eksponatów.

Agata jest zlepkiem niewspółgrających z sobą i smętnie taniutkich elementów. Jej włosy to nalepiony na czubku głowy, watopodobny kołtun. Kolor ciała walczy drapieżnie z kolorem twarzy, a rączki i nóżki to już prędzej nibyrączki i nibynóżki. Nawet majteczki, będące częścią oryginalnego stroju, uszyto jakoś na wyrost. Nie pomogą płomienne różyczki, jeśli na chudą dupkę wpycha się namiot o rozmiarach „mama size”. Jako-tako bronią się właściwie tylko buciki. Tu klonowanie oryginału odbyło się z sukcesem – pantofelki leżą na stopach całkiem ściśle i ani myślą z nich spadać.

1

* * *

1

* * *

1

* * *
 1

* * *
 1

* * *

1

* * *

1


Żal mi Agaty. Dostała ładne imię i nic poza tym. Przez jakiś czas myślałam, że dobrze byłoby przemalować jej twarz i zafundować perukę, ale wnet przyszło otrzeźwienie. Potworków, podobnych do niej jest niewiele. Właściciele tych lalek najprawdopodobniej pozbywali się ich, wyrzucając brzydule na śmietnik. Agaty nie dawały pewności, że po latach ktokolwiek zaliczy je w rzędy lalek kolekcjonerskich, co pozwoli im nabrać wartości w pieniądzu. Pozbywano się ich, bo były koszmarnie nieatrakcyjne, a rynek dawał możliwości znacznie ciekawsze pod względem estetycznym.

Tu apel: jeśli znajdziecie gdzieś takie potworki, to uratujcie je przed zniszczeniem. To prawda, że nie wynagrodzą właściciela widokiem ślicznej buzi, ale jest ich tak strasznie mało, że grzechem byłoby pozwolić którejkolwiek zginąć.


1