środa, 25 grudnia 2019

Nigdy nie wyciągnięte z pudełek

Ojojoj, zaraz zapachnie stęchlizną i sparciałymi gumkami, bo będziem gadać o lalkach NRFB (nigdy nie wyciągniętych z pudełek). Jak kocham zabawki, tak mam problemy z utrzymaniem ich w oryginalnych opakowaniach, czemu swojego czasu namiętnie dawałam wyraz w mowie i w piśmie. Wiadomo - lalka za szybką to jak lizak w folijce; można się nim nacieszyć, ale już nie najeść, co jest tragedią dla każdego zawołanego łasucha.

Nie dziwota, że większość moich lalek żyje "na wolności", poza macierzystymi pudłami, piętrzącymi się na szafach i antresolach. Czasami, gdy przytłoczy mnie liczebność plastikowego tatałajstwa, to na trochę pakuję je znów do pudeł, żeby móc zatęsknić i dojrzeć do ponownego uwolnienia. Lalek NRFB to u siebie zupełnie nie posiadam, poza tymi, które jednak posiadam, a jest ich tylko pięć, więc możemy zaokrąglić tę liczbę w dół i uznać, że w nawale rozpakowanych lalek to takie małe, tyciutkie, nic nie znaczące zero (logika nieco pokrętna, ale grunt, że wyszło na moje).

Tu zapytacie: Zgredzie, a kogoż to kisisz w trumnach i dlaczego, na Boga, ich nie wyciągniesz?

A bo widzicie, założyłam się kiedyś sama ze sobą, że dam radę powstrzymać się od natychmiastowego rozpudełkowania niektórych lalek. Chciałam sprawdzić siłę swojej woli i odporność na pokusy.

No dobrze, ale jeśli próba miała wykazać moc ducha, to czemu nie ćwiczyłam się na większej ilości eksponatów? Oj ludzie kochane, toć ze mnie żaden mistrz zen! I te pięć to dla mnie bardzo dużo. Kiedy pomyślę, że mogłabym mieć w swoim otoczeniu więcej lalek NRFB, to aż mi piana występuje na pysk, a w środku budzi się wilkołak, który szarpałby i darł kartonowe pudła potąd, pokąd nie zaspokoiłby swoich dzikich żądz.

Jako rzekłam wyżej, nieszczęśnic jest tylko pięć i wszystkie one przeznaczone są do roli wieczystego hrabiego Monte Christo, który nigdy nie umknie z zamku d'If.

Jako że lubię porządek w dziedzinie prezentacji, lale będą objawiać się na blogu w kolejności geometrycznej, czyli zaczniemy od tej, która siedzi w największym pudle by skończyć na mieszkance najmniejszego.

Dziś będzie o lalce, która swego czasu zrobiła mi niezły psikus przy zakupie.



Rzecz działa się siedemnaście lat temu w Smyku. Byłam już wtedy rozbudzonym lalkowiczem, czyli zbieraczem, który przestał się wstydzić swojego hobby, chować lalki do szuflady pod stertę skarpetek i gaci, i śmiało dzielił się zainteresowaniami z otoczeniem.

W owym czasie to właśnie Smyk był moją zabawkową Mekką, do której cyklicznie pielgrzymkowałam w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Lata temu ten sklep miał całkiem szeroki asortyment, więc brodzenie wzdłuż lalkowych półek było dużą przyjemnością. Do dziś pamiętam uczucie zachwytu i żalu, że nie uda mi się kupić ani połowy lalek, które były wtedy w ofercie.

Lalką, która zrobiła wtedy na mnie największe wrażenia była "Fruit Style Kayla" - urodziwa nosicielka moldu Kayla/Lea. Na stojące obok niej koleżanki z serii nawet nie zwróciłam uwagi. Oczywiście były cudne i wesołe, ale żadna z nich nie miała tak tajemniczej i spokojnej twarzy jak Kayla, która wydawała mi się lalkowym wcieleniem Mony Lisy. Zresztą, spójrzcie i porównajcie je sami:


Zdjęcie Barbie pobrałam ze strony: https://vk.com/photo-29352952_456242481


Zdjęcie Christie pobrałam ze strony: https://vk.com/photo-29352952_368564131

A tu zaprezentuje się lalka, która tak bardzo mnie oczarowała:


* * *


* * *


* * *



Nie zraziła mnie ani wariacka kolorystyka jej makijażu (kolor jej szminki samoistnie roztopiłby lodowiec na Antarktydzie), ani ubranko, które krojem i zdobnością pasowałoby raczej małej dziewczynce. Moje oczy chciały jak najdłużej paść się tym odblaskowym szaleństwem. Miałam też nadzieję, że Kayla jak najdłużej zachowa swój firmowy, truskawkowy zapach - bowiem jest to taka typowa, matellowska "pachnąca" lalka, którą należy odbierać w trójwymiarze - wzrokowo, dotykiem oraz węchem.

Będąc przy pieniądzach nie rozważałam żadnych "za" i "przeciw" - po prostu wcisnęłam lalkę do koszyka i jak Bóg przykazał stanęłam w kolejce do kasy. Tam nastąpiła szybka wymiana gotówki na towar i mogłam już, dumna i blada, opuścić sklep z łupem. Podyrdałam czym prędzej do windy, a tam jak nie zawyły bramki, sygnalizujące, że ktoś wymyka się ze Smyka bez płacenia! Cała struchlałam i dusza uciekła mi w pięty, kiedy w moją stronę, zdecydowanym i twardym krokiem ruszył ochroniarz. Przez chwilę wydawało mi się, że złapie mnie wpół, rzuci na ziemię, potraktuje z buta i skuje w kajdanki na oczach klientów sklepu. Tak mnie to wycie bramek nastraszyło!

A jednak pan okazał się bardzo grzeczny. Spytał, czy mam paragon zakupowy, a kiedy upewnił się, że faktycznie zapłaciłam za lalkę, przeprosił mnie za sytuację, której przyczyną był nowy pracownik, obsługujący kasę. Okazało się, że pani kasjerka nie radziła sobie z dezaktywowaniem kodów kreskowych na opakowaniach zabawek, co powodowało, że gdy niczego nieświadomy klient chciał przekroczyć którąś z bramek, trąbił alarm.

Mimo przeprosin zrobiło mi się przykro i jak najszybciej wyniosłam się ze sklepu. Goniły za mną potępiające spojrzenia klientów, którzy pewnie myśleli, że maja przed sobą paskudnego, złapanego "in flagranti" podkradacza.

Z powyższego powodu przez jakiś czas nie chodziłam do Smyka i przeniosłam swoje poszukiwania lalek do internetu. Dopiero tu odkryłam jakim ogromnym oceanem jest lalkowy świat i przedłużyłam swoją listę pożądanych modeli do nieskończoności :)

Dziś zdarzenie w Smyku wspominam z lekkim uśmiechem, ale Kayli do tej pory nie uwolniłam z tekturki. Niech sobie na niej bytuje, przypominając w świeży, dziewiczy sposób, czasy, które juz minęły.



Aaaaa, jeszcze coś! Gdyby ktoś szukał mnie poza blogiem, w innych zakątkach sieci, to podrzucam adresy miejsc, w których bytuję i się rozpycham wzdłuż i wszerz:
1. Flickr - https://www.flickr.com/photos/stary_zgred/ - tu zamieszczam fotki nowych lalek wcześniej, niż pojawią się na blogu
2. Facebook - szukajcie Agnieszki Zgredzińskiej :)

Aaaaa, jeszcze coś! Mamy wokół siebie piękne, pełne nadziei Święta Bożego Narodzenia, więc pozwólcie życzyć sobie na obecne i nadchodzące dni spokoju, szczęścia i miłości w rodzinnym gronie, odpoczynku od codziennego zabiegania i możliwości dzielenia się radością z wszystkimi, których kochamy :)

Aplauz dla Dzwoneczka - WPIS ODZYSKANY

Trwa adwent z jego wyrzeczeniami i „suchymi”, postnymi dniami. Lubię ten okres, bo pomaga okiełznać rozbuchane apetyty (nie tylko mięsno-czekoladowe), i świetnie przygotowuje do wybuchu bożonarodzeniowej radości. Schlebianie swoim zachciankom to rzecz przyjemna, ale tylko do czasu, gdy nie zorientujemy się, że wieczna pogoń za nowościami zobojętnia na to, co mamy wprost pod nosem. Zatem, korzystając z dobrodziejstw adwentowego wyciszenia, wstrzymałam nieustające lalkowe polowania, koncentrując się na posiadanych zbiorach. Przecież one też są fajne, choć opadły już z nich fajerwerki nowości.

W związku z powyższym zadecydowałam, że najwyższy czas rozpocząć cykl wpisów o „wykopkach archeologicznych”, czyli lalkach zamieszkujących ze mną już szmat czasu, ale dotychczas nie rozpieszczanych ani seriami z aparatu (fotograficznego) ani ciepłymi słowami na blogu. Przygotujcie się, proszę, na starocie. Dziś, przykładowo, pochylimy się nad Dzwoneczkiem z firmy Applause Inc.


1

O firmie-matce Dzwoneczka nie wiem zbyt dużo. Wikipedia podpowiada, że ma ona za sobą dość długą historię, której początki sięgają zamierzchłego 1966 roku. Firma trwa prężnie do dziś i jak u praźródeł swojego istnienia zajmuje się zabawkotwórstwem,  wypuszczając na rynek klocki, pluszaki, plastikowe figurki, lalki, jak również zestawy różnokształtnych ustrojstw wspomagających rozwój  najmłodszych. Przekrój jest szeroki, ale mnie interesuje tylko wąski wycinek, znaczy lalki.

Lalki od Applause Inc. są w większości słusznych rozmiarów (skala 16′) i dość wyraziste z twarzy. Wystarczy zrobić szybki przegląd eBaya, żeby zauważyć, że spora część z nich emanuje obłąkańczym czarem filmowego Jokera. Uśmiechy jak rozwarta paszcza rekina, szaleńczy wzrok, artystycznie stargany włos. Weźmy taką Arielkę. Jej uśmiech toczka w toczkę przypomina mi złowieszcze grymasy klauna-mordercy z filmu „To!”





Reszta towarzystwa, sygnowanego logo Applause Inc., wcale nie wypada mniej intrygująco. Moją faworytką jest przedziwnej urody Esmeralda – babsko duże i tęgie, promieniujące z oczu czystym bzikiem. Jest w tej lalce coś chorobliwego, co przywodzi mi na myśl pensjonariuszy zamkniętych zakładów psychiatrycznych, których  w dowód zasług uznano za szczególnie niebezpiecznych.


2

Za to applausowska Pocahontas jest śliczna i gdybym tylko mogła, to wzięłabym ją do siebie, nie bacząc na to, że głowę ma nieproporcjonalnie dużą w stosunku do reszty ciała.



Mój Dzwoneczek wyrodził się z tej szajki dziwotworów i nie zaznał upiększeń typu wywalone z orbit gały i wyszczerz dentystyczny. Stało się tak najpewniej dlatego, że trudno byłoby upchnąć te okropieństwa w jej malutkiej twarzyczce. Kiedy Panbuczek rozdawał wzrost, Dzwoneczek stał na końcu kolejki i w związku z tym oszczędzono mu brzydoty większych, lalkowych sióstr. Wróżeczka jest karlicą (Prawie jak Tyrion Lannister. Osoby, które wiedzą kto zacz, mają u mnie chody) i mierzy  dokładnie tyle samo, co Skipper z lat 80-tych, choć jest nieco obfitsza w kobiece krągłości i znacznie cięższa. Od matellowskiej koleżanki różni się też materiałem, z którego ją wykonano – wszystkie jej części poza głową zostały odlane z twardego plastiku, tak więc jej zginalność jest symboliczna.


4



Niewielki rozmiar sprawia, że Dzwoneczek gładko wciska się w ubranka potworów z Monster High. Niestety ich buty już na nią nie pasują, bo stopy ma jak kajaki i w dodatku płaskie. Nieciekawie przedstawia się też sprawa jej włosów, które wszyte są tylko dookoła głowy, co zostawia na środku gładki, smutny placek (którego Wam nie pokażę, żeby nie kusić do wieczornego podjadania).


5



Choć w założeniu lalka ma oddawać drobną i delikatną istotę, jej tężyzna nijak nie przystaje do fruwającej między kwiatami wróżki. To już raczej lekkoatletka uprawiająca jakąś wymagającą krzepy dyscyplinę sportu – rzut młotem, rwanie ciężarów lub zapasy. Nie mogę wygnać z głowy myśli, że mój Dzwoneczek to dziewczę po  odżywkach białkowych, któremu marzy się kariera na igrzyskach ;P


Bardzo lubię swojego „spasionego” Dzwoneczka. Może to kwestia odruchu warunkowego jak u psów Pawłowa – jak coś jest małe i napakowane, to uruchamia się we mnie miłosne połączenie na trasie: oczy-serce-mózg, a przystanki na tym szlaku mają znamienne nazwy: „Zobaczyłam”, „Zaśliniłam się z chcicy”, „Kupiłam”, „Trzymam na półce”, „Dalej w świat nie puszczę”.


6


7

Wszystkie zdjęcia Disneyowskich księżniczek – z eBaya!

czwartek, 5 grudnia 2019

Śmieciarka

Gdyby kogoś interesowało, dlaczego tak się ostatnimi czasy rozleniwiłam i blog zarasta pajęczyną, to lecę z odpowiedzią: od ponad miesiąca buszuję na "Śmieciarce" i trochę zapomniałam o lalkach. Śmieciarka (pełna nazwa brzmi: "Uwaga, śmieciarka jedzie") to nic innego jak Facebookowa grupa, zrzeszająca ludzi, którzy starają się walczyć z bezmyślnym marnowaniem rzeczy, które mogłyby jeszcze komuś posłużyć. Sposób działania jest bardzo prosty: każdy, kto ma u siebie coś zbędnego, coś, co się znudziło lub zbrzydło (meble, książki, durnostojki, ubrania, kosmetyki itp. itd.), a nadaje się wciąż do użytku, zamiast wyrzucać to na śmietnik, robi przedmiotowi (lub grupie przedmiotów) sesję zdjęciową, opisuje jego wady i zalety i wrzuca informację o możliwości przejęcia artefaktu na grupę. Pozostali członkowie Śmieciarki mogą zgłaszać się jako chętni do odebrania i zagospodarowania niechcianego cuda. Fajny pomysł na odgracenie chałupy, prawda?

Dzięki uczestnictwu w grupie śmieciarkowiczów udało mi się już pozbyć z domu nienoszonego obuwia, sporego zestawu książek i nietrafionych kosmetyków. Wszystko to poszło w chętne ręce ludzi, którzy dadzą tym rzeczom nowe życie i będą się z nich cieszyć, a jednocześnie zdejmą ze mnie odium konsumenta-marnotrawcy, który znosi do domu znacznie więcej, niż potrzebuje.

Być może kiedyś na "Śmieciarce" wylądują nadmiarowe lalki, kiszące się od dawna w pudle hańby na strychu, gdzie zaglądam raz na ruski rok i zaraz o nim zapominam, ale póki co, mój wewnętrzny chomik nie pozwala mi na ich oddanie potrzebującym.

Zamiast upłynniać zabawki, wolę przygarniać do chałupy nowe, czasami bez wcześniejszego przemyślenia, czy aby na pewno o takich marzyłam. Tak stało się z kilkunastoma Barbie-fashionistas, na które była promocja w pobliskim Tesco oraz z Barbie-holidayką, na którą była równoległa promocja na Allegro. Jako że Fashionistas uważam za lalki nudne i mało barwne, dziś będzie o holidayce.


Cofnijmy się do roku 2013, kiedy powstała ta zimnooka diva. Jest to czas, gdy Mattel gorąco oręduje lalkom z twarzą Mackie i wypuszcza ogromne ich ilości na rynek. Do dzieci trafiają Mackówny w łagodnych wersjach, zdobnych pastelowymi makijażami, zaś kolekcjonerzy mogą przebierać  wśród prawdziwych wampów, z których część to lalki wydawane z okazji Świąt Bożego Narodzenia.


Wiem, że dla wielu zbieraczy seria "Holiday" skończyła się w 1997 roku, kiedy to po raz ostatni użyto w niej lalki z twarzą Superstar, przybranej w bogatą, pełną zakładek, złoceń i kokard suknię, kojarzącą się z kremową bezą, ale jako że historia nieubłaganie idzie dalej, to dobrze jest spojrzeć łaskawym okiem na piękne twory kolejnych lat. Choć żałuję genialnych w swej rozbuchanej zdobności Superstarów, to zachwycam się również ich młodszymi lalkowymi siostrami.

Swego czasu gościłam u siebie przemiłą holidaykę-Superstar, ale z ręką na sercu przyznaję, że bardzo mi ulżyło, gdy ruszyła do następnego właściciela.  A wiecie co mi w niej przeszkadzało? Kolor skóry! Śliczny, różano-mleczny, świetlisty kolor skóry. Gdyby była śniada, to kochałabym ją na zabój, ale bladej, w dodatku jasno owłosionej nie dałam rady. No nic to, serca przecież nie zmusisz.



Z Mackówną idzie mi o niebo lepiej, bo choć i ta jest blondynką, to jednak blondynką z pazurem. Niby toto konwencjonalnie ładne i ugładzone, ale jakie ona ma zimne oczyska! No pirania, tyle że wciśnięta w elegancką kieckę (pantofli niestety brak).

Boleję nad tym, że pirania srebrna diva utraciła podczas mycia głowy swoje pyszne loki, ale nie dałam rady postawić jej na półkę bez uprzedniej kąpieli. Po wyskoczeniu z koperty nie była, co prawda, brudna, ale jej włosy nieprzyjemnie się lepiły, bo dziewczyna ma w głowie klejogluta, a ten, jak wiadomo, lubi rozlewać się szeroko i daleko. No i po zetknięciu z ciepłą wodą i szamponem jej  kunsztowna, pudełkowa fryzura całkiem się rozkręciła. Dla pocieszenia tłumaczę sobie, że te loki wciąż gdzieś tam są, tyle że się zakonspirowały i kiedyś znów wyjdą do ludzi. Stanie się to zapewne w tym samym czasie, kiedy obudzą się śpiący rycerze w Tatrach, czyli jeszcze trochę sobie poczekamy.


 * * *


* * *


* * *


* * *


Srebrna dama nie epatuje wielością kolorów i ozdób - właściwie jedynym uderzeniem szaleństwa w jej dizajnie jest nadzwyczaj wyrazisty makijaż, podkreślony dodatkowo szkarłatem na paznokciach. To taka wieczorowa stylizacja, która równie dobrze sprawdziłaby się w operze, jak i na imprezie w modnym klubie. Po cichu przyznam się Wam, że próbowałam kiedyś nałożyć podobny makijaż na swoje własne lico. Żebyście widzieli co mi wyszło! Potwór z bagien skrzyżowany z pandą! Nie zadałam wtedy szyku, oj nie! :P

No dobrze, ale czy jest w tej lalce coś, co może irytować? Ohoho, ile tego! Po pierwsze, pomimo, że należy do prestiżowej, świątecznej serii, to jest zrobiona po taniości i to widać, gdy się bliżej przyjrzeć. Pierwszym szczegółem, który zdradza brak większych środków, są kolczyki. Na zdjęciach lśnią jak srebrne, ale na żywo wyraźnie widać, że zrobiono je z podłego, cieniutkiego plastiku. Tak samo ciało, które w dodatku jest nieprzyjemnie nieruchawe (model muse). Ciągnąc tę smutę dalej muszę przez chwilę poznęcać się i nad suknią. Może to wpływ czasu, a może kiepskich materiałów (wolę nie zgadywać) - ale ta niby piękna kiecka rozpada się w rękach. Ramiączka podtrzymujące gorset zupełnie się rozprężyły i aby utrzymać kieckę na lalce musiałam użyć podstępu - owinęłam je wokół rąk Mackie na dwa razy. Na razie sposób się sprawdza, ale jak długo będę jeszcze święcić ten sukces nie wie nikt.

Drugim, nierozwiązanym problemem jest to, że dziwna, gwiezdna kompozycja na froncie sukni, została do niej krzywo przyszyta. Tu już nic nie zrobię - jeśli wezmę się do nożyc, igły i nici, to z eleganckiej szaty zostanie jakaś karykatura. Mam nadzieje, że kiedyś uda mi się upolować na Allegro ręcznie szytą sukienkę, która przypominałaby tę oryginalną - tyle tam teraz zdolnych ludzi, że prędzej czy później coś się trafi.


Nie zanudziłam Was jeszcze? Ależ oczywiście, zanudziłam! Wybaczcie starej papli. Nie umiem pisać inaczej :)

PS. Gdyby ktoś z Was nagle poczuł do piranii miłość, niech śmiało daje znać - z chęcią ją odsprzedam lub wymienię na inna lalkę