piątek, 30 sierpnia 2019

O dwóch takich, co ukradły innym miejsce na półce

Jak ja kocham i uwielbiam Barbie - Superstar! Mogłabym ich mieć nieprzeliczone ilości, tak by wylewały mi się z każdego kąta domu. Mogłyby to być i te, które noszą się na różowo i te, które preferują stroje folklorystyczne i te, co wolą styl królewny, księżniczki czy nawet cyklistki :)

Moja miłość do Superstarów jest tak gorąca, że do tej pory zebrałam oszałamiające stado w postaci dwóch egzemplarzy. Tak, tak, to nie błąd - mam u siebie D W I E sztuki. Do zeszłego piątku była i trzecia, ale już wyjechała do nowej właścicielki. Gwoli historycznej ścisłości oraz w celu uwiecznienia byłej rezydentki pokażę Wam jej jedyne fotografie, których doczekała się mieszkając ze mną pod wspólnym dachem.


 
 * * *


Barbie, która wywołuje tak radosny oczopląs i porażenie tej części mózgu, która odpowiada za odczuwanie barw, to Kool-Aid-Wacky Warehouse Barbie (1994). 

Barbie Kool-aid była bez wątpienia najbardziej stukniętą pod względem kolorystyki mattelką, jaka kiedykolwiek u mnie pomieszkiwała. Była równocześnie najbardziej pechową lalką, bo ilekroć próbowałam ją sprzedać, to nikt jej nie chciał. 

Po dwóch latach bezowocnych prób znalazła się dobra dusza, która dała radę ukochać to kolorystyczne bezeceństwo. Barbie w ekspresowym tempie spakowała się do pudełka po butach, otuliła folią bąbelkową, zatrzasnęła nad sobą wieczko i wyruszyła w podróż, skąd już do mnie nie wróci. Moje oczy odetchnęły z ulgą. Jeśli będę chciała ją kiedyś powspominać, to wyciągnę paczkę odblaskowych flamastrów i będę się w nią intensywnie wpatrywać. Myślę że wspomnienia zaleją mnie z całą mocą :)

W domu uchowały mi się za to dwie Superstarki, które nie szokują odmiennością barwną, a wręcz nudzą swoją jednolitą kolorystyką.

Pierwsza z nich to Portrait in Taffeta Barbie (1996), która zrobiła mi krzywdę już na zdjęciach promocyjnych:


Jak nie lubię ciemnej, a w szczególności brązowej kolorystyki w lalkowych strojach, tak ubranko Barbie Taffeta zawróciło mi w głowie. Jej suknia leje się niczym najlepsza czekolada, a czekoladą to ja mogę się raczyć w nieograniczonych ilościach (jeśli tylko mam na podorędziu kawałek żółtego sera lub wędliny w celu "zagryzienia" słodkiego smaku).
W związku z tym, że ta Barbie jest lalką niespecjalnie poszukiwaną przez kolekcjonerów, przez co jej ceny należą do znośnych, nie było najmniejszego kłopotu z jej znalezieniem i upolowaniem.


Kiedy już do mnie dotarła od razu zajęła honorowe miejsce na stoliku gdzie eksponuję pojedyncze, a ulubione egzemplarze lalek. Przetrwała tam dwa lata z hakiem, aż w końcu połapałam się, że wystawianie lalki poza oszkloną witrynę powoduje iż uparcie obrastają kurzem, co nie wychodzi im  na zdrowie.


W związku z tym, że chciałabym ją jak najdłużej zachować w pełnej krasie, pozwoliłam jej wrócić do pudełka, skąd co jakiś czas ją wyjmuję, by napawać się jej urodą i przepychem stroju.

Najbardziej zachwyca mnie jej twarz - z wyrazistym i ostrym makijażem, kojarzącym mi się bardziej z Barbie-Mackie niż Superstarem, a w szczególności narysowane wyraźną kreską, dopieszczone brwi. Sama bym takie chciała mieć, ale zamiast brwi układających się jak krucze skrzydła mam na twarzy jakiś zwiędły szczypiorek! Trza se w końcu kupić jakieś magiczne mazidło, które sprawi że obrosnę na twarzy włosami jak bernardyn sierścią na zimę :)


Kreacja "Portrait in Taffeta" trąci pewnym rodzajem rozbuchanego kiczu, który topi się w złocie i blasku. Dobór materiałów z której uszyto jej suknię na pewno nie był przypadkowy, a świetnie przemyślany - ich kombinacja daje uczucie bogatej sytości i przywodzi na myśl słowo "splendor". W takim stroju na pewno nie zrobi się wstydu, stąpając u boku jakiegoś księcia, szacha czy nawet cesarza.

Druga z ocalonych w moich zbiorach Barbie to lalka, która była szalenie popularna w Polsce w latach 90-tych i jest dobrze znana miłośnikom zabawek od Mattel. To Pink Jubilee Barbie (1987).




Nie jestem w stanie wyrazić jak bardzo jej chciałam. To nie była zwykła potrzeba nowości, takie zwykłe, udomowione "chce mi się" jak to bywa w przypadku ładnych przedmiotów, które wpadły nam w oko; a chcenie, które wyrastało z głębi trzewi i nie mogło zostać zaspokojone przez nic innego, jak ta konkretna lalka.

Pink Jubilee jest kwintesencją moich dziecięcych marzeń i odbieram ją jako najbardziej barbiowatą z wszystkich Barbie, które kiedykolwiek powstały. Tu liczy się każdy szczegół - i oko, obwiedzione ciemnoniebieską obwódką, i różowość stroju, który można zakładać i przekładać na wiele sposobów, i klasyczne, nieprodukowane już dziś szpileczki, mające tendencję do nieustannego zsuwania się ze stóp, jak również (last but not least) - jasne włosy, zakręcone w misterne loki, które okalają jej miłą buźkę.



Aaaa! Byłabym zapomniała! Pink Jubilee ma jeszcze jedną cudowną rzecz, której zazdroszczą jej inne Barbie - a mianowicie F U T E R K O. Miękkie jak puszek do pudru, wykonane z najlepszej jakości sztucznego włosia. Kto nie miał nigdy lalki wyposażonej w to wspaniałe akcesorium ubraniowe nie zrozumie jego fenomenu!

Patrząc na Pink Jubilee zupełnie na trzeźwo muszę przyznać, że zdecydowanie nie jest to najładniejsza Superstarka, jaką w życiu widziałam (to miano dzierży skromna, ale niezwykle dystyngowana Greek Barbie z serii Dolls of the world 1985). Mimo to nikt w moim domu nie odbierze jej pierwszeństwa przed innymi lalkami. Dla mnie nie musi być najładniejsza, wystarczy że jest najukochańsza.

Ha! I tu właściwie mógłby być koniec dzisiejszego wpisu, ale nie! Nie będzie go z prostego powodu - mam sklerozę. Krótka pamięć spowodowała, że nie doliczyłam się byłych Superstarów. Bo tak naprawdę miałam ich w szczytowym okresie swojego superstarowego zbieractwa całe C Z T E R Y. 

Lalka, która zupełnie wypadła mi z głowy to Little Bo Peep (1995), od dawna szczęśliwie zamieszkująca u Gosiksz.

Mimo niewątpliwej urody nie zagrzała u mnie długo miejsca. Ustąpiła innym, ale zrobiła to jak prawdziwa królowa, która onieśmiela poddanych każdą cząstką swojego istnienia. Mnie onieśmieliła na tyle, że musiałam usunąć sprzed oczu bijący od niej blask :)


niedziela, 25 sierpnia 2019

Nic łatwiejszego

Nie ma nic łatwiejszego, niż kupić sobie nowa lalkę. Wystarczy odłożyć trochę środków, odszukać pożądany model w sklepie, opłacić towar i spokojnie czekać na listonosza. Proste, prawda? Gorzej robi się, kiedy w nasze ręce wpada trupek. Można mówić o dużym szczęściu, jeśli rzeczony nieboszczyk zachował się w dobrym stanie, ale co z tymi, które mają skruszałe ciało i wycięte włosy? Ja zazwyczaj takich nie przygarniam. Nie mam drygu do odnawiania starych lalek. Wolę te świeżutkie, nad którymi nie trzeba się napracować. Czasami i do mnie wpadnie przez przypadek jakieś lalkowe nieszczęście, ale szybko się go pozbywam.

Oczywiście wśród trupków zdarzają się wyjątki. Takim wyjątkiem jest główka matellowskiej Christie, która dostałam od Inki. Główka była opitolona prawie na łyso, ale ładna. Wrzuciłam ją do szuflady i zapomniałam na cztery lata. W końcu stwierdziłam, że łebek dostatecznie się wyleżał i pokonując swoje lenistwo wzięłam się za wszywanie kłaków.


Nie jestem orłem rerootowym i nie podam z pamięci sklepów, które sprzedają najlepsze lalkowe włosie. Dlatego poszłam na łatwiznę i nawiedziłam najbliższe chińskie centrum, gdzie złapałam z półki pierwszą lepszą czarną treskę. Włosy okazały się nieco zbyt twarde, ale pozwoliły się wszyć i ujarzmić za pomocą frotki. Mam nadzieję, że pomoże im także terapia wrzątkowa. Chciałabym, żeby trochę oklapły, bo na razie odstają od główki, co daje nienaturalne wrażenie. Mimo tego jestem z siebie dumna - tydzień pracy pozwolił odnowić staruszkę :)

W związku z brakiem ciała musiałam przeczesać nagromadzone zasoby. Z pomocą przyszła nowoczesna Fashionistka, którą ograbiłam od góry do dołu - i z ciała i z ciucha. Wolałabym ciało starszego typu, ale nie mam takiego na stanie. Dopóki skądś takiego nie wygrzebię Christie będzie musiała pomęczyć się na współczesnym plastikowym nieruchawcu. 


A skoro już poruszyliśmy temat starszej Barbie, która osiadła na nowoczesnym korpusie, to pociągnijmy go jeszcze trochę, bo Mattel zaczął w końcu odświeżać swoje lalki z przeszłości. Idzie mu to niesporo i z różnymi wynikami, ale grunt, że idzie do przodu.  

Christie została już wydana co najmniej w trzech wypustach - dwa razy jako fashionistka i raz jako lalka kolekcjonerska, związana ze świętami Bożego Narodzenia. W związku z tym, że bardzo lubię ten mold, nie oparłam się pokusie zakupu jednej z nich. Wzięłam najtańszą z dostępnych lalek, bo właśnie ona pojawiła się w miejscowym sklepie z zabawkami, wiec mogłam obejrzeć ją na żywo.


Tak, ta buzia bez wątpienia należy do Christie. Trochę zdziwiło mnie, że widzę ją w postaci  bladolicej blondynki, ale na dobrą sprawę dobrze jej w takiej stylizacji. Od zakupu nie odstraszyło mnie nawet to, że jest całkowicie nieruchoma, ponieważ od szyi w dół wykonana jest z plastiku. Zakres jej pozowania jest oczywiście mizerny, ale na dobrą sprawę wystarcza mi, jeśli lalka "ładnie stoi", a to, przy odrobinie cierpliwości można z niej wykrzesać.



Co mi w niej tak naprawdę przeszkadza? Pikseloza makijażu! U "starych" Barbie taki feler byłby nie do pomyślenia, u nowych, niestety, staje się cechą obowiązkową. Być może mogłabym się jakoś z tym pogodzić, gdyby ta nieprzyjemna tendencja nie wychodziła poza krąg lalek playline, ale nie, ona wkracza na salony, czyli do świata lalek kolekcjonerskich. Jakoś dziwnie czuję się na myśl, że kupując lalkę za kilkaset złotych miałabym otrzymać zabawkę o pięknej twarzy zeszpeconej rojem nadrukowanych kropek, które nieudolnie naśladują porządny makijaż. Brrr! Aż odechciewa się wszelkich nowości! Jeśli tak to ma wyglądać w przyszłości, to ja bez wielkiego żalu przekieruję się na starocie.

czwartek, 15 sierpnia 2019

Impostor - WPIS ODZYSKANY


Wiadoma to rzecz, że najlepszą bazą rozpoznawczą mattelowskich lalek jest serwis https://vk.com/albums-29352952. Lalki są w nim podzielone ze względu na typ (mold) twarzyczki, a w obrębie poszczególnych typów posegregowane w oparciu o ilość dolnych rzęs. Jeśli nie jestem w stanie samodzielnie dojść, co za Barbie do mnie trafiła, bez wahania kieruję się ku zasobom tej przebogatej wyszukiwarki.


Właśnie tak zrobiłabym, gdybym nie była pewna, że poniższa laleczka, wyglądem sugerująca bliskie pokrewieństwo z mattelowskimi tworami spod znaku Kayla/Lea, jest klonikiem. Pewność tę mam dlatego, że sama ją kupiłam w popularnym sklepie wielobranżowym „Kaufland”. Lalka zapakowana była w pudełko oznaczone nazwą „Balowa księżniczka” i kosztowała 29,99 zł. Opis na opakowaniu jasno wskazywał producenta z Chin.


1
 * * *

1

Kauflandowa seria „Balowa księżniczka” miała dwa typy lalek do zaoferowania – były to laleczki o ciemnej i jasnej karnacji. Zdecydowanie bardziej spodobały mi się te pierwsze. Blondynki  kopiowały mold, który najpełniej przejawił się u lalek „Sporty” z najwcześniejszych serii Fashionistas. Choć nie były brzydkie i dałoby się wybrać wśród nich interesujący egzemplarz, to moja niska wydolność finansowa pozwoliła mi zapakować do koszyka wyłącznie brunetkę.

Choć nie zrobiłam w sklepie zdjęcia blondynki, mogę pokazać Wam, jak mniej – więcej ona wyglądała, posługując się fotografią z sieci, przedstawiającą laleczkę z serii „Kaibibi”. Nie mam żadnych wątpliwości, że lalki dostępne w Kauflandzie były z nią bardzo blisko spokrewnione i różniły się wyłącznie nazwą importera oraz opakowaniem, które dopracowano tak, by odpowiadało potrzebom polskiego konsumenta.


1

Moja wybranka, którą zabrałam do domu, wygląda natomiast tak:


1


Twarzyczka przenosi wszystkie charakterystyczne cechy oryginalnej Barbie (Kayli/Lei). Myślę, że mogła nawet wyjść z matellowskiej matrycy. Ciało lalki to standardowe „belly button”, choć, oczywiście, brakuje na nim logo „Mattel”, no i jest całkowicie niezginalne – ręce, nogi i korpus wykonano z twardego plastiku. Mimo to, po przebraniu w dobre jakościowo ciuszki, żółtooki klonik bez problemu wtopiłby się w gromadę „Barbiów”.

Szczegółem, który najszybciej zdradza tajemnicę pochodzenia lalki „z nieprawego łoża”, są nietypowe elementy makijażu, czyli „włochate” brwi i „kocie” oczy z intensywnie żółtą tęczówką, zerkające na lewo, obwiedzione bardzo wyraźną, czarną kreską. Można by rzec, że lalka dostała oczy w konwencji wieczorowej. Oryginalne, mattelowskie Kayle/Lee rzadko są tak drapieżnie umalowane – nawet jeśli do wnętrza ich oka zostaje wprowadzony czarny kontur, to jest on znacznie subtelniejszy. Widocznie przedsiębiorczy Chińczyk nie bawił się w delikatności i dość mocno dociskał pędzel. Summa summarum wcale mu to źle nie wyszło:)


1

Oryginalną sukienka balowej księżniczki zdjęłam właściwie od razu. O ile dość dobrze wyglądała zza szybki pudełka, to po wyjęciu lalki z tekturki bezwstydnie ujawniła brak fasonu i tendencję do workowatości. Jeśli pracował nad nią jakiś designer – to jego wkład skończył się na etapie projektowania stroju, bo krawcowe, które go szyły, nie wykazały się nadmierną starannością. Moja lalka na pewno nie będzie chodzić w tej łososiowej bezie, która nieziemsko ją pogrubia i podkreśla nieistniejące mankamenty figury. Na moich zdjęciach lalka prezentuje się już przebrana w strój od My Scene. Nie jest to jej docelowe ubranko, ale chwilowo nie udało mi się dobrać nic innego.


1

Wraz z sukienką do wora z nieużywanymi akcesoriami powędrowały także kolczyki. Dzięki koleżance z forum (Reiha), wiem, że są to kolczyki wzorowane na ozdobach, które nosiła w uszach Operetta, ta w sukience w pajęczyny.

Z oryginalnych przydasiów zostawiłam na lalce tylko buciki. Są zgrabnie odlane i dobrze wyglądają na nóżce. Cała reszta oryginalnego stroju czeka na lepsze czasy :)

Z ciekawostek – w pudełku lalki znajduje się stojak. Także sklonowany – źródłem inspiracji, tak jak w przypadku kolczyków, były dodatki do lalek Monster High. Tym samym lalka i podstawka mają się do siebie jak słoniowa noga do trzewika – jedno w drugie się nie zmieści, nawet gdybyśmy bardzo tego chcieli.


1

Kończąc wpis pozostawię Was ze zdjęciami pudełka. Jeden z napisów na jego boczkach dziwnie przypomina słynną frazę z bardzo nadużywanej piosenki Maryli Rodowicz. To taki malutki, polski akcent na produkcie, który został powołany do życia w Chinach.  Drobna rzecz, a cieszy, prawda?


1

* * *
 1

* * *

 1

Made in Hong Kong

Jeśli na plecach lalki pojawia się napis "Made in Hong Kong" to w większości przypadków możemy zapomnieć o tym, że kiedykolwiek uda się ustalić jej producenta i rok wyjścia na rynek. Hong Kong był lalkową potęgą w latach 70-tych - stąd pochodził gros zabawek, rozprowadzanych następnie w Europie i Ameryce. Jeszcze dziś, wpisując w wyszukiwarkę na eBayu hasło "vintage Hong Kong doll" zostaniemy zasypani tysiącami propozycji.

Laleczki z Hong Kongu trafiają się też na naszych rodzimych serwisach sprzedażowych: Allegro, Sprzedajemy, OLX. Właśnie ten ostatni okazał się dla mnie szczęśliwy pod względem zabawkowych zakupów. Nie dość, że dzięki możliwości odbioru osobistego udało mi się poznać miłą, lalkową kolekcjonerkę, to jeszcze nabyłam od niej małą grupkę przesympatycznych laluszątek typu "no name".

To było zakochanie "od pierwszego wejrzenia", takie samo, jak w przypadku uroczych maluszków Kewpie czy innego, lalkowego drobiazgu, obdarzonego ujmującymi, dziecięcymi rysami. Nie bez znaczenia pozostawało i to, że laleczki to ociupinki (wzrostu Skipper), a więc idealnie trafiły w moje "rozmiarowe" gusta.

Drobiazgu jest pięć i wszystkie dzielą identyczne rysy twarzy (obstawiam, że są kopiami matellowskiej Tutti). Wystarczy zobaczyć jedną z nich, żeby domyślić się jak wyglądają pozostałe.



 * * *


* * *


* * *


* * *



W związku z tym, że pięcioraczki były ubrane w kiepskiej jakości stroje (nie szyte, a klejone na ciele), dokonałam pewnych modyfikacji w ich wyglądzie. W pudle na szafie przewalały mi się zdobyte nie wiadomo skąd ubranka lalek Monster High i Ever After High, które do tej pory nie miały zastosowania. Zleżały się tam okrutnie, ale nareszcie znalazły kogoś, kto zdołał się w nie wcisnąć!


 * * *


* * *


Wolnych ubranek starczyło dla trzech laleczek. Pozostałe muszą na razie zadowolić się swoimi oryginalnymi strojami, do czasu, kiedy nie znajdę im stosowniejszych wdzianek.


* * *



Co się odwlecze, to nie uciecze. Mam nadzieję, że dopadnę gdzieś monsterkowe stroje dla pozostałych dziewczyn. Gorzej będzie z bucikami - te laleczki mają bardzo drobne, w dodatku płaskie stópki. Obuwie w ich przypadku będzie największym z wyzwań :)

11 cm - WPIS ODZYSKANY

Na początku roku wzięłam udział w kilku akcjach na eBayu, prowadzonych wielowątkowo przez tego samego sprzedawcę. W związku z tym, że nie kontrolowałam ich przebiegu w dostatecznie wnikliwy sposób, przegapiłam moment, w którym należało „sypnąć groszem” i udało mi się wygrać tylko w jednej z nich.


W aukcji, którą gapowato odpuściłam, był do zdobycia zestaw laleczek z serii Dazzle dolls, wydawanych przez Mattel w latach 1981 – 1983. Laleczki Dazzle to miniaturki 30-centymetrowych Barbie, które, tak jak ich większe koleżanki, przeznaczone były do tego, by je czesać, przebierać i .. kupować jak najwięcej, kompilując kolorową i wesołą kolekcję. Wśród dóbr, które miały zatopić życie lalek Dazzle w luksusie, były zestawy ubranek, mebelki i rozkładany domek. Dazzletki miały także swojego czworonożnego ulubieńca – konika Blaze’a oraz (last but not least) dwóch adoratorów – Ace’a i Glint’a, noszących nietwarzowe, staroświecko skrojone marynarki i różniących się od siebie kolorem identycznie odlanych, plastikowych fryzur (blond i brąz).


Laleczki Dazzle występowały w dwóch „gatunkach”, które łatwo było rozpoznać na podstawie moldu twarzy. Ich buziaki to pomniejszone wersje całuśnej Steffie i poczciwego Superstara. Na moje oko rysy Steffie nieco lepiej sprawdziły się po zminimalizowaniu. Twarz Superstara zatraciła wraz z pomniejszeniem swoją koronną cechę – to jest promienny uśmiech (przez niektórych zwany wyszczerzem). Dazzletki-Superstarki uśmiechają się z zamkniętymi ustami, bo z jakiegoś powodu (pewnie chodzi o ograniczenia techniczne), producent zapomniał nałożyć białą farbę na ich ząbki. Niby małe niedopatrzenie, a z wyglądu takiej mini-Barbie jednak umyka coś charakterystycznego. Zresztą cały makijaż Dazzletek jest dość umowny. Te kilka maźnięć pędzla, które widać na twarzach maciupków nijak się mają do skomplikowanych make-upów ich większych odpowiedniczek. Jak widać mała skala trochę „pobrzydza” matellowskie lalki.


Dość jednak narzekań! Skoro w czasach, gdy produkowano te laleczki, nie znano jeszcze technik, które umożliwiłyby bardziej staranne nałożenie farb na ich pyszczki, to trzeba je przyjąć takie, jakimi są, bo jednak do obrzydłych potworów to im daleko.


Szczęśliwie mogę to naocznie stwierdzić, bo na przekór niepowodzeniu w eBayowej aukcji i tak trafiły do mnie dwie takie panienki. Szczególnie cieszyłam się z zapudełkowanej, ciemnoskórej Steffie o imieniu „Spangle”, którą mogłam podziwiać mając pewność, że zupełnie niczego jej nie brakuje. Nie powstrzymało mnie to jednak od jej wyjęcia z opakowania – chęć dotknięcia lalki okazała się silniejsza niż podziw dla jej świeżo-dziewiczej, pudełkowej wersji.


1


 1


Blondynka, która już trochę w życiu przeszła i dawno straciła swoje opakowanie, została moją laleczką „podróżną”. Jej malutki rozmiar jest wprost idealny do tego, by móc schować ją w jakimś zakamarku torby lub plecaka. Zaś brunetka, jako panienka „z dobrego domu pudełka”, nie będzie się szwendać po świecie, lecz zagrzeje miejsce na półce obok innych przedstawicielek barbiowego rodu.


 1


A teraz ciekawostka. Jak sprawić, by lalki tak małe jak Dazzletki nie zgubiły mikroskopijnych bucików? Najlepiej wmoldować je w stópki i już można śmiało dawać stuprocentową gwarancję, że utrata obuwia lalkom zupełnie niestraszna. Sprytne, prawda?


1


Dziurki w podeszwach butów pomagają zakotwiczyć lalkę na stojaku, który wygląda nieco inaczej, niż stojaki przeznaczone dla pełnowymiarowych Barbiów.


1


1


Zgubić za to można miniaturowy grzebyk, dołączony do zestawu. Choć jest on przeuroczy, to gadżet z niego raczej niepraktyczny. Nie ośmieliłabym się nim czesać tych malutkich łepków. Już sobie wyobrażam co by to było, gdybym przypadkiem wydarła choć kilka kłaczków z rzadkich, dazzletkowych fryzurek. Ani tego zrerootować, ani ukryć. To ja już wolę dmuchać na zimne i zostawić ich włosięta nieruszone na wieki!


Na koniec podzielę się z Wami ciekawym linkiem. Jeśli zerkniecie, co pod nim się chowa, odkryjecie świetną stronę, poświęconą lalkowym drobinkom, z których wiele jest słabo znanych w naszym zakątku świata. Przyznaję się, że spędziłam w towarzystwie tej strony bardzo przyjemne wieczory i teraz bardziej będę zwracać uwagę na lalkowy drobiazg, który widuję czasami na targach lub w SH.


I jeszcze małe porównanie wielkości dwóch drobin – Spangletki i „Paskudy”. Jak widać są równego wzrostu, choć ich głowy to zupełnie inny kaliber.


1

Szkot - WPIS ODZYSKANY

Po zdobyciu „pięknego Lukasa” obiecałam sobie, że na dłuższy czas odłożę zakupy dotyczące lalek od Integrity Toys. Oczywiście chłonęłam chciwym okiem wszystkie nowe oferty tej firmy, ale trzymałam portfel zamknięty na trzy spusty. Do czasu, bo portfel jest jak kwiatek i żeby żyć, musi się w stosownych chwilach rozchylić. Zegar tykał, minęło jakieś pół roku, a ja po sześciu miesiącach odwyku znów beznadziejnie zafiksowałam się na lalce od IT i to lalce niezwykłej, bo jedynej w swoim rodzaju, czyli OOAK’u.


01


Z OOAKami sprawa zawsze jest płynna, bo wiadomo, że jak się nie kupi tego konkretnego, to raczej nie ma szans, aby zdobyć coś na jego obraz i podobieństwo. Wszyscy znamy dobrze te przypadki, kiedy migiem trzeba się zdecydować na „wóz albo przewóz!”. Chcąc złapać okazję za nogi musiałam przygotować się na ewentualność dalszego zaciskania pasa i odżywiania się światłem z lodówki. No, może aż tak źle nie było, ale by pokryć dziurę finansową, musiałam usunąć z domu kilka lubianych płyt i książek. To trochę przykre, ale bez poświęceń po prostu nie mogło się obyć. „Nic to!”, rzekłam sobie jako rzekł był nieustraszony Michał Wołodyjowski przed wysadzeniem w powietrze twierdzy w Kamieńcu Podolskim, zanim detonacja materiałów wybuchowych nie urwała mu nóżek i rączek, nie zrobiła z mózgu rozchlapującej się po kątach galarety i nie przemieliła go na krwawy kotlet. 


2


„Archer” (w oryginale znany jako Ace McFly), został scustomizowany przez amerykańskiego artystę, kryjącego się pod pseudonimem KMIRO.J.K. Co druga osoba, która już miała go w rękach, twierdzi, że Archie wygląda zupełnie jak młody Ridge Forrester z „Mody na sukces”, czego przy zakupie nie raczyłam zauważyć, bo nigdy serialu nie oglądałam. To znaczy – wiem jak wygląda Ridge Forrester, ale kim był w świecie „Mody” i w którym kierunku potoczyły się jego losy, to już zbyt rozległy zakres wiedzy dla mojego malutkiego móżdżku


Tu pozwolę sobie pokazać Wam jak wyglądał Archer prosto z taśmy produkcyjnej Integrity Toys. UWAGA! Poniższe zdjęcie nie należy do mnie, autorem jest Gulya, która zezwoliła mi na jego wykorzystanie. Proszę, odwiedźcie jej konto – www.flickr.com/photos/98505944@N03/


Photo courtesy of Gulya



Customizowany Archer wygląda na tle moich pozostałych lalków od IT dość egzotycznie. Nigdy dotąd nie patrzyłam na swoją gromadkę krytycznym okiem, ale wraz z przyjazdem nowego chłopa zaczęłam odbierać tę dryblasowatą grupkę z większą dozą krytycyzmu. Nie przekroczyłam jeszcze granicy, za którą nietknięci ręką artysty-repaintera panowie od IT staliby się dla mnie zbędni, ale przyznaję, że jestem już blisko jej naruszenia. Mam wrażenie, że fabryczni lalkowie są dziwnie bladzi w stosunku do przemalowanego przystojniaka i po prostu do niego nie przystają.



1


Archer wprost atakuje swoją urodą. Ja właściwie nie wiem, czy to jest legalne, że ona taki ładny, wymuskany i gładki na pysku. KMIRO.J.K na bank wiedział co robi, kiedy dawał mu te wilgotne, niebieskie oczy z długimi rzęsami. Łapał jakiegoś łosia, co się na niego połaszczy, no i złapał mnie. Ja akurat z tych, co wgapiają się i ślinią na widok wysokich, szczupłych brunetów o szerokiej szczęce, więc „wzięło mnie” i to konkretnie. Nie chcę powiedzieć, że od taj pory zacznę dyskryminować blondynów, rudych i białowłosych, ale prawdą jest, że przez ostatnie dni spozieram ku nim z mniejszym entuzjazmem.


Skoro lalek wydaje mi się najzupełniej wyjątkowy, a zjechał na włości nago, musiałam wystarać się o wyjątkowy strój, w którym mógłby godnie zaprezentować swoje wdzięki. Chodziło o coś, co by go wyróżniało i jednocześnie wywoływało przyjemne skojarzenia. Marzył mi się, ni mniej, ni więcej, strój Szkota.



7


W realizacji zamysłu pomogła forumowo-blogowa koleżanka – Kamelia, której zdolne dłonie wyczarowały spod igły wymarzoną kreację. Dzięki jej talentowi mogę cieszyć się pierwszym lalkowym chłopakiem, który bez żenady zakłada spódnicę i uważa, że jest mu w niej bardzo do twarzy


8


* * *


5

Magiczne kule wieszczą, że w tegorocznych czereśniach będą robaki.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Panienki z Afryki

Zbigniew Wodecki w jednym ze swoich songów żarliwie przekonywał, że choć dzika Afryka już dawno została odkryta, to mamy tuż pod swoim nosem, w nadmorskich Chałupach, własną ziemię obiecaną, rozbuchaną namiętnościami i powabami nagich ciał.

Choć nigdy nie byłam w tej miejscowości, tak ładnie grającej rolę zastępczej Afryki, to i do mnie zawitała mała cząstka czarnego lądu. Stało się to za sprawą dwóch ciemnoskórych lalek z serii "Queens of Africa".



* * *



Laleczka o ciemniejszej karnacji nosi imię Azeezah, a jej koleżanka to Nneka. Jak wynika z informacji na pudełkach, obie laleczki reprezentują różne afrykańskie plemiona; Azeezah pochodzi z
ludu Hausa, a Nneka ze szczepu Igbo.



* * *



Choć na pierwszy rzut oka lalki przypominają Barbie, to nie są klonami najpopularniejszej zabawki świata. Obie zostały obdarzone oryginalnym headmoldem, którego charakterystyczną cechą jest wydajny i spłaszczony nos oraz cofnięte czoło, szczególnie widoczne, kiedy na lalki patrzymy z boku lub z półprofilu. Dziewczęta są też niższe od Barbie - różnica wzrostu to pół głowy.


Ich twórca, Taofick Okoya, twierdzi, że lalki powstały aby zmienić kanony urody, wpajane afrykańskim dzieciom za pośrednictwem zabawek, wytwarzanych przez wielkie, światowe firmy, takie jak Mattel. To bardzo ładne hasło, ale mam wrażenie, że jesteśmy za duzi, żeby się na nie nabrać. Kiedy można wyprzeć z rynku jakiś produkt (Barbie), zastępując go produktem lokalnym, to może chodzić tylko o pieniądze. Niemniej jednak miło jest, że przedsiębiorczość czarnoskórego biznesmena przyczyniła się do powstania nowego typu lalek.

 

Jeśli chodzi o oznaczenia na ciałach "królowych", to jest ich niedużo. Na plecach widnieje mało mówiący numer serii - BO i rok wydania - 2013, a na pupie odkryjemy wmoldowane majtki wytłaczane w napis "Abbie". Głowa pozbawiona jest oznaczeń.


* * * 


Nneka i Azeezah bez wątpienia pretendują do miana współczesnych elegantek. Ich stroje i fryzury znamionują wielkomiejski szyk i nie wywołują żadnych skojarzeń z tradycyjnymi strojami, które spodziewalibyśmy się zobaczyć na afrykańskich lalkach.

Skąd ta niechęć do tradycji? Otóż nie jest to wstręt do własnych korzeni, a strategia podpatrzona u producentów innych lalek. W ramach "Queens of Africa" wyszło już kilka serii ciemnoskórych ślicznotek. Pierwsza seria, która silnie promowała plemienne stroje z poszczególnych regionów Afryki, wcale do Polski nie dotarła. W ilościach szczątkowych dojechała do nas dopiero seria numer dwa, sprowadzona przez panią, która wiele lat mieszkała na czarnym lądzie i wracając do kraju zabrała ze sobą kilkadziesiąt egzemplarzy tamtejszych lalek. Przez jakiś czas sprzedawała je za niewielkie pieniądze za pośrednictwem serwisu OLX, skąd do mnie trafiły.

Szczerze przyznam, że wolałabym lalki z pierwszej serii, ale skoro nie było ich skąd wziąć to ukontentowałam się tym, co było dostępne. Pewien smak tego, jak mogłyby wyglądać Nneka i Azeezah, przybrane w tradycyjne ubiory, dają grafiki na pudełkach, przedstawiające je w regionalnych ozdobach i z plemiennymi malunkami na twarzach.


* * *



Moje dziewuszki, pochodzące z serii numer dwa, gdzie postawiono na unowocześniony "look", depczą po ziemi w modnych szpileczkach, a jako dodatku używają małego, białego pieska. Skąd pomysł, by przydać im tak zabawnego towarzysza - pojęcia nie mam! :D


* * *


Jakościowo lalki są bardzo fajne, szczególnie ich włosy - mięciutkie i gęsto wszyte. O żadnym klejoglucie i mowy nie ma. Dodając do tego fakt, że były tanie jak barszcz (20 zł za zapudełkowaną lalkę), to można śmiało uznać, że ich zakup to był deal roku 2018 :)


* * *


* * *


* * *