środa, 25 grudnia 2019

Nigdy nie wyciągnięte z pudełek

Ojojoj, zaraz zapachnie stęchlizną i sparciałymi gumkami, bo będziem gadać o lalkach NRFB (nigdy nie wyciągniętych z pudełek). Jak kocham zabawki, tak mam problemy z utrzymaniem ich w oryginalnych opakowaniach, czemu swojego czasu namiętnie dawałam wyraz w mowie i w piśmie. Wiadomo - lalka za szybką to jak lizak w folijce; można się nim nacieszyć, ale już nie najeść, co jest tragedią dla każdego zawołanego łasucha.

Nie dziwota, że większość moich lalek żyje "na wolności", poza macierzystymi pudłami, piętrzącymi się na szafach i antresolach. Czasami, gdy przytłoczy mnie liczebność plastikowego tatałajstwa, to na trochę pakuję je znów do pudeł, żeby móc zatęsknić i dojrzeć do ponownego uwolnienia. Lalek NRFB to u siebie zupełnie nie posiadam, poza tymi, które jednak posiadam, a jest ich tylko pięć, więc możemy zaokrąglić tę liczbę w dół i uznać, że w nawale rozpakowanych lalek to takie małe, tyciutkie, nic nie znaczące zero (logika nieco pokrętna, ale grunt, że wyszło na moje).

Tu zapytacie: Zgredzie, a kogoż to kisisz w trumnach i dlaczego, na Boga, ich nie wyciągniesz?

A bo widzicie, założyłam się kiedyś sama ze sobą, że dam radę powstrzymać się od natychmiastowego rozpudełkowania niektórych lalek. Chciałam sprawdzić siłę swojej woli i odporność na pokusy.

No dobrze, ale jeśli próba miała wykazać moc ducha, to czemu nie ćwiczyłam się na większej ilości eksponatów? Oj ludzie kochane, toć ze mnie żaden mistrz zen! I te pięć to dla mnie bardzo dużo. Kiedy pomyślę, że mogłabym mieć w swoim otoczeniu więcej lalek NRFB, to aż mi piana występuje na pysk, a w środku budzi się wilkołak, który szarpałby i darł kartonowe pudła potąd, pokąd nie zaspokoiłby swoich dzikich żądz.

Jako rzekłam wyżej, nieszczęśnic jest tylko pięć i wszystkie one przeznaczone są do roli wieczystego hrabiego Monte Christo, który nigdy nie umknie z zamku d'If.

Jako że lubię porządek w dziedzinie prezentacji, lale będą objawiać się na blogu w kolejności geometrycznej, czyli zaczniemy od tej, która siedzi w największym pudle by skończyć na mieszkance najmniejszego.

Dziś będzie o lalce, która swego czasu zrobiła mi niezły psikus przy zakupie.



Rzecz działa się siedemnaście lat temu w Smyku. Byłam już wtedy rozbudzonym lalkowiczem, czyli zbieraczem, który przestał się wstydzić swojego hobby, chować lalki do szuflady pod stertę skarpetek i gaci, i śmiało dzielił się zainteresowaniami z otoczeniem.

W owym czasie to właśnie Smyk był moją zabawkową Mekką, do której cyklicznie pielgrzymkowałam w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Lata temu ten sklep miał całkiem szeroki asortyment, więc brodzenie wzdłuż lalkowych półek było dużą przyjemnością. Do dziś pamiętam uczucie zachwytu i żalu, że nie uda mi się kupić ani połowy lalek, które były wtedy w ofercie.

Lalką, która zrobiła wtedy na mnie największe wrażenia była "Fruit Style Kayla" - urodziwa nosicielka moldu Kayla/Lea. Na stojące obok niej koleżanki z serii nawet nie zwróciłam uwagi. Oczywiście były cudne i wesołe, ale żadna z nich nie miała tak tajemniczej i spokojnej twarzy jak Kayla, która wydawała mi się lalkowym wcieleniem Mony Lisy. Zresztą, spójrzcie i porównajcie je sami:


Zdjęcie Barbie pobrałam ze strony: https://vk.com/photo-29352952_456242481


Zdjęcie Christie pobrałam ze strony: https://vk.com/photo-29352952_368564131

A tu zaprezentuje się lalka, która tak bardzo mnie oczarowała:


* * *


* * *


* * *



Nie zraziła mnie ani wariacka kolorystyka jej makijażu (kolor jej szminki samoistnie roztopiłby lodowiec na Antarktydzie), ani ubranko, które krojem i zdobnością pasowałoby raczej małej dziewczynce. Moje oczy chciały jak najdłużej paść się tym odblaskowym szaleństwem. Miałam też nadzieję, że Kayla jak najdłużej zachowa swój firmowy, truskawkowy zapach - bowiem jest to taka typowa, matellowska "pachnąca" lalka, którą należy odbierać w trójwymiarze - wzrokowo, dotykiem oraz węchem.

Będąc przy pieniądzach nie rozważałam żadnych "za" i "przeciw" - po prostu wcisnęłam lalkę do koszyka i jak Bóg przykazał stanęłam w kolejce do kasy. Tam nastąpiła szybka wymiana gotówki na towar i mogłam już, dumna i blada, opuścić sklep z łupem. Podyrdałam czym prędzej do windy, a tam jak nie zawyły bramki, sygnalizujące, że ktoś wymyka się ze Smyka bez płacenia! Cała struchlałam i dusza uciekła mi w pięty, kiedy w moją stronę, zdecydowanym i twardym krokiem ruszył ochroniarz. Przez chwilę wydawało mi się, że złapie mnie wpół, rzuci na ziemię, potraktuje z buta i skuje w kajdanki na oczach klientów sklepu. Tak mnie to wycie bramek nastraszyło!

A jednak pan okazał się bardzo grzeczny. Spytał, czy mam paragon zakupowy, a kiedy upewnił się, że faktycznie zapłaciłam za lalkę, przeprosił mnie za sytuację, której przyczyną był nowy pracownik, obsługujący kasę. Okazało się, że pani kasjerka nie radziła sobie z dezaktywowaniem kodów kreskowych na opakowaniach zabawek, co powodowało, że gdy niczego nieświadomy klient chciał przekroczyć którąś z bramek, trąbił alarm.

Mimo przeprosin zrobiło mi się przykro i jak najszybciej wyniosłam się ze sklepu. Goniły za mną potępiające spojrzenia klientów, którzy pewnie myśleli, że maja przed sobą paskudnego, złapanego "in flagranti" podkradacza.

Z powyższego powodu przez jakiś czas nie chodziłam do Smyka i przeniosłam swoje poszukiwania lalek do internetu. Dopiero tu odkryłam jakim ogromnym oceanem jest lalkowy świat i przedłużyłam swoją listę pożądanych modeli do nieskończoności :)

Dziś zdarzenie w Smyku wspominam z lekkim uśmiechem, ale Kayli do tej pory nie uwolniłam z tekturki. Niech sobie na niej bytuje, przypominając w świeży, dziewiczy sposób, czasy, które juz minęły.



Aaaaa, jeszcze coś! Gdyby ktoś szukał mnie poza blogiem, w innych zakątkach sieci, to podrzucam adresy miejsc, w których bytuję i się rozpycham wzdłuż i wszerz:
1. Flickr - https://www.flickr.com/photos/stary_zgred/ - tu zamieszczam fotki nowych lalek wcześniej, niż pojawią się na blogu
2. Facebook - szukajcie Agnieszki Zgredzińskiej :)

Aaaaa, jeszcze coś! Mamy wokół siebie piękne, pełne nadziei Święta Bożego Narodzenia, więc pozwólcie życzyć sobie na obecne i nadchodzące dni spokoju, szczęścia i miłości w rodzinnym gronie, odpoczynku od codziennego zabiegania i możliwości dzielenia się radością z wszystkimi, których kochamy :)

Aplauz dla Dzwoneczka - WPIS ODZYSKANY

Trwa adwent z jego wyrzeczeniami i „suchymi”, postnymi dniami. Lubię ten okres, bo pomaga okiełznać rozbuchane apetyty (nie tylko mięsno-czekoladowe), i świetnie przygotowuje do wybuchu bożonarodzeniowej radości. Schlebianie swoim zachciankom to rzecz przyjemna, ale tylko do czasu, gdy nie zorientujemy się, że wieczna pogoń za nowościami zobojętnia na to, co mamy wprost pod nosem. Zatem, korzystając z dobrodziejstw adwentowego wyciszenia, wstrzymałam nieustające lalkowe polowania, koncentrując się na posiadanych zbiorach. Przecież one też są fajne, choć opadły już z nich fajerwerki nowości.

W związku z powyższym zadecydowałam, że najwyższy czas rozpocząć cykl wpisów o „wykopkach archeologicznych”, czyli lalkach zamieszkujących ze mną już szmat czasu, ale dotychczas nie rozpieszczanych ani seriami z aparatu (fotograficznego) ani ciepłymi słowami na blogu. Przygotujcie się, proszę, na starocie. Dziś, przykładowo, pochylimy się nad Dzwoneczkiem z firmy Applause Inc.


1

O firmie-matce Dzwoneczka nie wiem zbyt dużo. Wikipedia podpowiada, że ma ona za sobą dość długą historię, której początki sięgają zamierzchłego 1966 roku. Firma trwa prężnie do dziś i jak u praźródeł swojego istnienia zajmuje się zabawkotwórstwem,  wypuszczając na rynek klocki, pluszaki, plastikowe figurki, lalki, jak również zestawy różnokształtnych ustrojstw wspomagających rozwój  najmłodszych. Przekrój jest szeroki, ale mnie interesuje tylko wąski wycinek, znaczy lalki.

Lalki od Applause Inc. są w większości słusznych rozmiarów (skala 16′) i dość wyraziste z twarzy. Wystarczy zrobić szybki przegląd eBaya, żeby zauważyć, że spora część z nich emanuje obłąkańczym czarem filmowego Jokera. Uśmiechy jak rozwarta paszcza rekina, szaleńczy wzrok, artystycznie stargany włos. Weźmy taką Arielkę. Jej uśmiech toczka w toczkę przypomina mi złowieszcze grymasy klauna-mordercy z filmu „To!”





Reszta towarzystwa, sygnowanego logo Applause Inc., wcale nie wypada mniej intrygująco. Moją faworytką jest przedziwnej urody Esmeralda – babsko duże i tęgie, promieniujące z oczu czystym bzikiem. Jest w tej lalce coś chorobliwego, co przywodzi mi na myśl pensjonariuszy zamkniętych zakładów psychiatrycznych, których  w dowód zasług uznano za szczególnie niebezpiecznych.


2

Za to applausowska Pocahontas jest śliczna i gdybym tylko mogła, to wzięłabym ją do siebie, nie bacząc na to, że głowę ma nieproporcjonalnie dużą w stosunku do reszty ciała.



Mój Dzwoneczek wyrodził się z tej szajki dziwotworów i nie zaznał upiększeń typu wywalone z orbit gały i wyszczerz dentystyczny. Stało się tak najpewniej dlatego, że trudno byłoby upchnąć te okropieństwa w jej malutkiej twarzyczce. Kiedy Panbuczek rozdawał wzrost, Dzwoneczek stał na końcu kolejki i w związku z tym oszczędzono mu brzydoty większych, lalkowych sióstr. Wróżeczka jest karlicą (Prawie jak Tyrion Lannister. Osoby, które wiedzą kto zacz, mają u mnie chody) i mierzy  dokładnie tyle samo, co Skipper z lat 80-tych, choć jest nieco obfitsza w kobiece krągłości i znacznie cięższa. Od matellowskiej koleżanki różni się też materiałem, z którego ją wykonano – wszystkie jej części poza głową zostały odlane z twardego plastiku, tak więc jej zginalność jest symboliczna.


4



Niewielki rozmiar sprawia, że Dzwoneczek gładko wciska się w ubranka potworów z Monster High. Niestety ich buty już na nią nie pasują, bo stopy ma jak kajaki i w dodatku płaskie. Nieciekawie przedstawia się też sprawa jej włosów, które wszyte są tylko dookoła głowy, co zostawia na środku gładki, smutny placek (którego Wam nie pokażę, żeby nie kusić do wieczornego podjadania).


5



Choć w założeniu lalka ma oddawać drobną i delikatną istotę, jej tężyzna nijak nie przystaje do fruwającej między kwiatami wróżki. To już raczej lekkoatletka uprawiająca jakąś wymagającą krzepy dyscyplinę sportu – rzut młotem, rwanie ciężarów lub zapasy. Nie mogę wygnać z głowy myśli, że mój Dzwoneczek to dziewczę po  odżywkach białkowych, któremu marzy się kariera na igrzyskach ;P


Bardzo lubię swojego „spasionego” Dzwoneczka. Może to kwestia odruchu warunkowego jak u psów Pawłowa – jak coś jest małe i napakowane, to uruchamia się we mnie miłosne połączenie na trasie: oczy-serce-mózg, a przystanki na tym szlaku mają znamienne nazwy: „Zobaczyłam”, „Zaśliniłam się z chcicy”, „Kupiłam”, „Trzymam na półce”, „Dalej w świat nie puszczę”.


6


7

Wszystkie zdjęcia Disneyowskich księżniczek – z eBaya!

czwartek, 5 grudnia 2019

Śmieciarka

Gdyby kogoś interesowało, dlaczego tak się ostatnimi czasy rozleniwiłam i blog zarasta pajęczyną, to lecę z odpowiedzią: od ponad miesiąca buszuję na "Śmieciarce" i trochę zapomniałam o lalkach. Śmieciarka (pełna nazwa brzmi: "Uwaga, śmieciarka jedzie") to nic innego jak Facebookowa grupa, zrzeszająca ludzi, którzy starają się walczyć z bezmyślnym marnowaniem rzeczy, które mogłyby jeszcze komuś posłużyć. Sposób działania jest bardzo prosty: każdy, kto ma u siebie coś zbędnego, coś, co się znudziło lub zbrzydło (meble, książki, durnostojki, ubrania, kosmetyki itp. itd.), a nadaje się wciąż do użytku, zamiast wyrzucać to na śmietnik, robi przedmiotowi (lub grupie przedmiotów) sesję zdjęciową, opisuje jego wady i zalety i wrzuca informację o możliwości przejęcia artefaktu na grupę. Pozostali członkowie Śmieciarki mogą zgłaszać się jako chętni do odebrania i zagospodarowania niechcianego cuda. Fajny pomysł na odgracenie chałupy, prawda?

Dzięki uczestnictwu w grupie śmieciarkowiczów udało mi się już pozbyć z domu nienoszonego obuwia, sporego zestawu książek i nietrafionych kosmetyków. Wszystko to poszło w chętne ręce ludzi, którzy dadzą tym rzeczom nowe życie i będą się z nich cieszyć, a jednocześnie zdejmą ze mnie odium konsumenta-marnotrawcy, który znosi do domu znacznie więcej, niż potrzebuje.

Być może kiedyś na "Śmieciarce" wylądują nadmiarowe lalki, kiszące się od dawna w pudle hańby na strychu, gdzie zaglądam raz na ruski rok i zaraz o nim zapominam, ale póki co, mój wewnętrzny chomik nie pozwala mi na ich oddanie potrzebującym.

Zamiast upłynniać zabawki, wolę przygarniać do chałupy nowe, czasami bez wcześniejszego przemyślenia, czy aby na pewno o takich marzyłam. Tak stało się z kilkunastoma Barbie-fashionistas, na które była promocja w pobliskim Tesco oraz z Barbie-holidayką, na którą była równoległa promocja na Allegro. Jako że Fashionistas uważam za lalki nudne i mało barwne, dziś będzie o holidayce.


Cofnijmy się do roku 2013, kiedy powstała ta zimnooka diva. Jest to czas, gdy Mattel gorąco oręduje lalkom z twarzą Mackie i wypuszcza ogromne ich ilości na rynek. Do dzieci trafiają Mackówny w łagodnych wersjach, zdobnych pastelowymi makijażami, zaś kolekcjonerzy mogą przebierać  wśród prawdziwych wampów, z których część to lalki wydawane z okazji Świąt Bożego Narodzenia.


Wiem, że dla wielu zbieraczy seria "Holiday" skończyła się w 1997 roku, kiedy to po raz ostatni użyto w niej lalki z twarzą Superstar, przybranej w bogatą, pełną zakładek, złoceń i kokard suknię, kojarzącą się z kremową bezą, ale jako że historia nieubłaganie idzie dalej, to dobrze jest spojrzeć łaskawym okiem na piękne twory kolejnych lat. Choć żałuję genialnych w swej rozbuchanej zdobności Superstarów, to zachwycam się również ich młodszymi lalkowymi siostrami.

Swego czasu gościłam u siebie przemiłą holidaykę-Superstar, ale z ręką na sercu przyznaję, że bardzo mi ulżyło, gdy ruszyła do następnego właściciela.  A wiecie co mi w niej przeszkadzało? Kolor skóry! Śliczny, różano-mleczny, świetlisty kolor skóry. Gdyby była śniada, to kochałabym ją na zabój, ale bladej, w dodatku jasno owłosionej nie dałam rady. No nic to, serca przecież nie zmusisz.



Z Mackówną idzie mi o niebo lepiej, bo choć i ta jest blondynką, to jednak blondynką z pazurem. Niby toto konwencjonalnie ładne i ugładzone, ale jakie ona ma zimne oczyska! No pirania, tyle że wciśnięta w elegancką kieckę (pantofli niestety brak).

Boleję nad tym, że pirania srebrna diva utraciła podczas mycia głowy swoje pyszne loki, ale nie dałam rady postawić jej na półkę bez uprzedniej kąpieli. Po wyskoczeniu z koperty nie była, co prawda, brudna, ale jej włosy nieprzyjemnie się lepiły, bo dziewczyna ma w głowie klejogluta, a ten, jak wiadomo, lubi rozlewać się szeroko i daleko. No i po zetknięciu z ciepłą wodą i szamponem jej  kunsztowna, pudełkowa fryzura całkiem się rozkręciła. Dla pocieszenia tłumaczę sobie, że te loki wciąż gdzieś tam są, tyle że się zakonspirowały i kiedyś znów wyjdą do ludzi. Stanie się to zapewne w tym samym czasie, kiedy obudzą się śpiący rycerze w Tatrach, czyli jeszcze trochę sobie poczekamy.


 * * *


* * *


* * *


* * *


Srebrna dama nie epatuje wielością kolorów i ozdób - właściwie jedynym uderzeniem szaleństwa w jej dizajnie jest nadzwyczaj wyrazisty makijaż, podkreślony dodatkowo szkarłatem na paznokciach. To taka wieczorowa stylizacja, która równie dobrze sprawdziłaby się w operze, jak i na imprezie w modnym klubie. Po cichu przyznam się Wam, że próbowałam kiedyś nałożyć podobny makijaż na swoje własne lico. Żebyście widzieli co mi wyszło! Potwór z bagien skrzyżowany z pandą! Nie zadałam wtedy szyku, oj nie! :P

No dobrze, ale czy jest w tej lalce coś, co może irytować? Ohoho, ile tego! Po pierwsze, pomimo, że należy do prestiżowej, świątecznej serii, to jest zrobiona po taniości i to widać, gdy się bliżej przyjrzeć. Pierwszym szczegółem, który zdradza brak większych środków, są kolczyki. Na zdjęciach lśnią jak srebrne, ale na żywo wyraźnie widać, że zrobiono je z podłego, cieniutkiego plastiku. Tak samo ciało, które w dodatku jest nieprzyjemnie nieruchawe (model muse). Ciągnąc tę smutę dalej muszę przez chwilę poznęcać się i nad suknią. Może to wpływ czasu, a może kiepskich materiałów (wolę nie zgadywać) - ale ta niby piękna kiecka rozpada się w rękach. Ramiączka podtrzymujące gorset zupełnie się rozprężyły i aby utrzymać kieckę na lalce musiałam użyć podstępu - owinęłam je wokół rąk Mackie na dwa razy. Na razie sposób się sprawdza, ale jak długo będę jeszcze święcić ten sukces nie wie nikt.

Drugim, nierozwiązanym problemem jest to, że dziwna, gwiezdna kompozycja na froncie sukni, została do niej krzywo przyszyta. Tu już nic nie zrobię - jeśli wezmę się do nożyc, igły i nici, to z eleganckiej szaty zostanie jakaś karykatura. Mam nadzieje, że kiedyś uda mi się upolować na Allegro ręcznie szytą sukienkę, która przypominałaby tę oryginalną - tyle tam teraz zdolnych ludzi, że prędzej czy później coś się trafi.


Nie zanudziłam Was jeszcze? Ależ oczywiście, zanudziłam! Wybaczcie starej papli. Nie umiem pisać inaczej :)

PS. Gdyby ktoś z Was nagle poczuł do piranii miłość, niech śmiało daje znać - z chęcią ją odsprzedam lub wymienię na inna lalkę 

piątek, 1 listopada 2019

Lepiej późno niż wcale

Nie pamiętam ile razy pisałam, że najnudniejszym, najmniej wyrazistym i najpaskudniejszym matellowskim moldem jest Mackie. Zarzekałam się, że żadna Mackówna nie przekroczy progu mojego domu i święcie w to wierzyłam. Ale w końcu przyszła kryska na matyska - wraz z grupą trupków trafiła do mnie modliszkowata holidayka i nastąpiło nawrócenie - ani się spostrzegłam, a już zostałam omotana zimną urodą Mackie (można by rzec, że Mackie oplotła mnie mackami). 

Po tym przełomowym wydarzeniu jeszcze trochę się wahałam i trochę boczyłam, bo jakże to tak? - ja, zadeklarowany przeciwnik mackowych twarzyczek zaczynam je lubić i co gorsza, wzrasta we mnie chęć adoptowania jednej z nich (a jeszcze lepiej - dziesięciu)?!

Ale skoro już mleko się wylało, to nie zamierzałam nad tym płakać, a tak pokierować swoje zbieracze zapędy, by było im po drodze z nowo odkrytą fascynacją. I w ten sposób trafiła do mnie złota panienka, czyli Lady luck :)


Znajomi uświadomili mnie, że z jej nabyciem spóźniłam się o ładnych kilka lat, bo tuż po wydaniu tej lalki jej ceny nie tylko nie należały do najwyższych, a wręcz oscylowały w granicy śmiesznie niskich. Na naszym rynku można ją było dostać za kwotę nie przekraczającą 70 złotych. Dziś aż trudno jest w to uwierzyć, bo, po pierwsze, jest to "gold label", czyli lalka przeznaczona dla dorosłych kolekcjonerów, a po drugie, wyższe ceny osiągają niektóre z nieruchawych współczesnych Fashionistas, które do złotki nawet się nie umywają! Nie ten poziom wykonania, nie to opakowanie, nie takie ubranka. A jednak w przeszłości pin-upowa ślicznotka była tania jak barszcz, tylko że ja się jeszcze nią wtedy nie interesowałam. Mimo wszystko - lepiej późno, niż wcale.

Lady luck jest lalką na przykładzie której można wytłumaczyć jakie Mackówny wpadają w orbitę moich zainteresowań. Miłość miłością, ale oczywiste jest to, że nie zachwycam się wszystkimi jak leci. Czar rzucają na mnie tylko te nosicielki moldu, które mogą pochwalić się wyrazistym makijażem i "kocim" okiem. Delikatne Mackie nie znalazły jeszcze drogi do mojego serca. Widać jeszcze do nich nie dorosłam :)

W przypadku "złotki" jestem w stanie zaakceptować nawet błękitny cień do powiek, którego u innej lalki bym nie zniosła. Weźmy na przykład taką Barbie-rockers. Czy jest urodziwa? Ano jest. Czy jest kolorowa i rwie oczy swoją stylistyką? Bez wątpienia. Czy zaproszę ją zatem do siebie? Oj, nie sądzę. Zanadto odstrasza mnie ciemnoniebieski cień na jej powiekach. I tak to właśnie jest - to, co u jednej chwalę, to u drugiej ganię. Starego Zgreda nie zrozumiesz i on sam też siebie nie rozumie ;)


Wyrazista uroda lubi stosowną oraz bogatą oprawę. Nie wyobrażam sobie mojej Mackówny w jakiejkolwiek innej sukni, poza złotą i bardzo opinająca jej figurę. Materiał kiecki doskonale komponuje się z krągłymi kształtami lalki, w dwójnasób podkreślając seksapil tej złotej divy.



 * * *


Skoro już wszystko jest na bogato, to i kolczyki musiały być odpowiednio okazałe. Dla lalki taka ciężka, złota biżuteria, nie jest problemem, ale spróbujcie ponosić coś podobnego w realu! Ja próbowałam kiedyś paradować w podobnych kolczykach. Po kilkunastu minutach miałam wrażenie, że odpadną mi uszy.  Być może za mało je trenowałam. Gdybym wyrobiła sobie w nich mięśnie, to pewnie byłabym w stanie dźwignąć każdą ciężką ozdobę, no i umiałabym latać, jak Dumbo :) 



Last but not least wspomnę jeszcze o rzęsach, bo Barbie z "prawdziwymi rzęsami" wcale nie ma za dużo. Może to i dobrze, bo nie u każdej matellowskiej dziewczyny wyglądają one korzystnie. Na przykład u lalek Barbie z serii  "Great eras" rzęsy dodają twarzyczkom niepotrzebnej ciężkości i powodują, że oczy wydają się wyłupiaste. Dzieje się tak dlatego, że nikt nie pomyślał by nadać im naturalny kształt, taki, jak u żywych kobiet i uformowano je równiutko, jak żywopłot, na całej długości górnej powieki. U mojej złotki rzęsy wyglądają inaczej - są przycięte w szpic, przez co nie zasłaniają, a tylko ocieniają jej przepaściste, liźnięte błękitem oczyska.


Śmichy - chichy z eBaya - WPIS ODZYSKANY



UWAGA: Wpis dla osób dorosłych! Duża ilość lalkowej golizny!

*
*
*
*
*
*

Niektóre pomysły lalkujących osób są tak śmieszne, że szkoda byłoby, gdyby przepadły w mrokach niepamięci. Dlatego poczuwając się do ich zachowania, postanowiłam zbierać lalkowe i figurkowe perełki z sieci, które będę od czasu do czasu zamieszczać na blogu. Dziś – zestaw strojów dla „męskich” figurek, podpatrzony na eBayu.

Któż zaprezentuje się na początek? Niechaj będzie to groźny, zamaskowany wojownik.



Prawda, że budzi przerażenie? Aż strach się bać, co to będzie, gdy zacznie machać tym żelastwem w łapie.



O! Już zaczął! No wykapany z niego Wolverine!


Jak on się ładnie zgina! To na pewno pomaga w walce z wrogiem!


Nie wiem za to, co pomyśli sobie wróg, gdy zobaczy go od tyłu ...


Kolejny wojownik wyraźnie umiłował czarny kolor.


Nie wiem, kogo chce nastraszyć swoja bronią, ale kiedy patrze na jego skarpetusie, to cały szacun, który wzbudził we mnie swoim umięśnieniem, w mig się rozwiewa.


Ten pan marzył o tym, by wystąpić w szkolnych jasełkach jako anioł Gabriel i bardzo się zdziwił, kiedy nauczycielka kategorycznie mu tego zakazała.


W związku niepowodzeniem postanowił zmienić rolę i zaproponował, że wcieli się w rolę Hannibala Lectera, lecz tu też poniósł porażkę. Rolę Hannibala dostał kto inny!


Nie pozostało mu nic więcej niż przyjęcie pozycji buddyjskiego mędrca, który stojąc na jednej nodze oczekuje przejścia w stan Nirvany.

A tera, drodzy czytelnicy, zobaczycie alegorię utraconej wolności:




 

Zdradzę Wam też pewną tajemnicę. Karol May się pomylił. Winnetou żyje!






Wszystkie fotografie pobrałam z konta eBay użytkownika o nicku red_star2013

sobota, 19 października 2019

Szrot

Oj kochani, dziś dostaniecie nie prawdziwy wpis, a straszliwy wpiso-szrot, bo moje umiejętności wysławiania się i lepienia dających się zrozumieć zdań z nadejściem października zaczęły się uwsteczniać. Dziś chciałabym pozwolić swojemu językowi odpocząć i poczęstować Was całą kupą fotek zrobionych podczas corocznego zjazdu Dollplazy, na który na chwilę wpadłam (gwoli ścisłości była to 1 godzina i 12 minut) i szybko z niego wyleciałam.

Tu poproszę jeszcze o wyrozumiałość w związku z tym, że lalkowe towarzystwo fotografowałam komórką, a nie aparatem, więc jakość tego wszystkiego jest "taka sobie". Uznajmy że inaczej być nie mogło i pomińmy milczeniem fakt, że o zostawieniu aparatu w domu zadecydowało wyłącznie moje lenistwo (bo mi się nie chciało tachać dodatkowego kilograma).

No dobrze. Skoro coś tam wybąkałam jako wstęp, niechże w końcu zamilknę i pokażę, co widziałam na zlocie.


Pierwszą lalką, która wpadła mi w oko była ta przeurocza czekoladowa Steffioza. Mogłam ją mieć, bo sprzedawała się u koleżanki na Facebooku, alem się jak ostatnia głupia wycofała z kupna i teraz żałuję. Oczywiście do koleżanki po raz drugi w sprawie tego zakupu się nie odezwę, bo wyszłabym na totalnego głąba, co to najpierw nosem kreci, a potem na powrót się naprasza.


W kącie na kanapach rozsiadły się potwory. Nie dajcie się zwieść, że toto śpi. One tylko udają, żeby tym łacniej wgryźć się w kark jakiegoś nieszczęśnika, który da się nabrać na ich oszukańczą niewinność i pozwoli im wyssać swoją krew i wnętrzności.


J.Lo czy jakaś inna paskuda? Niezależnie kim jest ta czarna dama, to z wyrazu jej lica odczytuję nieomylnie, że sztukę zastawiania sideł na mężczyzn opanowała w stopniu mistrzowskim.


Tam z tyłu, za Kermitem, stoi jedyna lalka od firmy Tonner, której pożądam. Och, piękna Piggy! Marzę o tym, że kiedyś znajdę się na tyle blisko ciebie, by móc cię porządnie obmacać i obfotografować!

Najliczniej na spotkaniu stawiły się lalki Barbie. Fotografowałam je na początku jak leci, a potem mi się znudziło i skoncentrowałam się tylko na tych, które wywołały błysk w oku. Nie było ich dużo, wszystkiego może z 60 Barbiów, które chciałabym mieć ;)


* * *


* * *


* * *

 

* * *


* * *



Szczególną uwagę zwracał blady Daniel, który szokował beztroskim podejściem do okryć cielesnych, a ponadto chciało mu się baby.


* * *


Wśród zebranych na sali plastików, porcelanek i żywic były też takie lalki, dla których byłabym w stanie zaryzykować kradzież i odsiadkę w kiciu. Chodzi mi o przepiękne lale autorstwa Michaiła Zajkowa, mistrza hiper-realistycznych twarzy i ciał. Zdjęcia robione moim kartoflem nie są w stanie oddać rzeczywistej urody jego tworów.


Jak się zobaczy taką lalkę na żywo, to czy się chce, czy nie chce, pozostałe robią mniejsze wrażenie, choć nie sposób odmówić im urody, fantastycznej kolorystyki i stylowych strojów.


* * *


* * *


* * *


* * *

* * *


* * *


* * *


* * *


* * *


* * *


* * *


* * *


* * * 


* * *


* * *


* * *


* * *


* * * 


* * * 



A tutaj na potwierdzenie że tam byłam, miód i wino piłam, na wszystko własnymi oczami ślepiłam i zdrowo do domu wróciłam (z taką sama grupą z jaką wyruszyłam), fotografia końcowa moich własnych paskud:


Dla dociekliwych: napis na karteczce głosił - "Szukam męża i satynowych pantofelków w rozmiarze 43"