Wierzcie
mi, drodzy czytelnicy, lub nie wierzcie, ale gdybyście poznali mnie
ładnych kilka lat temu, to pewnie uznalibyście, że jestem członkiem
subkultury gotyckiej. I bardzo słusznie! Dziś po dawnym wyglądzie
zostało już tylko wspomnienie, ale w szafie nadal wisi kilka czarnych
sukienek, w których zadawałam szyku na Castle Party i zlotach
DarkPlanet, czyli pierwszego i największego chyba w Polsce portalu
zrzeszającego wielbicieli ciężkich brzmień, dań z kota i potańcówek w zadymionych i pitnym miodem płynących poznańskich klubach.
Lata
buntu i biegania po mieście w skórzanych płaszczach i glanach mam już
dawno za sobą, ale serce nadal pika mi w szybszym rytmie, gdy w polu
widzenia objawi się obraz nawiązujący do młodzieńczej stylistyki, a już
szczególnie, jeśli jest to obraz lalkowy podobny poniższemu:
„Hola, hola!” – zakrzykniecie – „Ale co wspólnego ma to niewyględne lalkowe oblicze ze stylistyką gotycką?”
Tak
na dobrą sprawę, to niewiele (poza ekspresyjnym makijażem oczu, bliskim
niejednemu goth-artyście), ale wiecie-rozumiecie, chciałam zacząć
dzisiejszy blogo-wpis od jakiegoś fajnego wstępu, a że wstępów pisać nie
umiem, to po raz kolejny włączyłam tematykę wspominkową. Wybaczcie mnie
nieszczęsnej (i obżartej do granic wytrzymałości sernikiem, makowcem i
keksem)! Obiecuję, że dalej będzie w miarę logicznie i bez wtrętów nie
na temat (baju, baju…).
A
zatem – lalka jaka jest, każdy widzi. Miała być zapewne pełnoprawnym
matellowskim superstarem, ale coś poszło nie tak i zamiast ślicznej
księżniczki/królewny/astronautki/baletnicy/dżokejki narodziło się coś
zupełnie innego, mającego wyraźne ciągoty ku czerwonym szminkom i
artystycznie rozmazanej kredce do oczu.
Dziwolążek
został odkryty na Allegro, skąd przyjechał do mnie bez żadnych
przeszkód, bo nikt inny go nie chciał. W zaufaniu przyznam się Wam, że
liczyłam na to, że brzydula okaże się jakimś niezmiernie rzadkim
meksykańskim, barbiowatym wypustem, ale jednak nie – ta lalka to zwykły,
nikomu nie znany klon.
Tu
muszę zrobić wyznanie: „Ach, jakże kocham klony!” Nie są one z
pewnością trzonem kolekcji, ale trzymają się w niej mocno. Klony to
tajemnicze stworzenia – w większości przypadków nie wiadomo kto powołał
je do życia i skąd przybyły. Można je oceniać na podstawie tego, co się
widzi, słyszy i (ewentualnie) wyczuje nosem. W przypadku mojej paskudy
zapach niczego nie podpowiada, za to wrażenia wzrokowe są ciekawe, bo
lalka jest strasznie dziwaczna.
Nietypowy makijaż to tylko pierwsza z jej „zalet”. Kolejnymi są:
1. Wysokie czoło:
Oj, można by o takim czole pisać pieśni lub wiersze. Lub poematy epickie. Trzynastozgłoskowcem. Jak prawdziwy mistrz
2. Pusty, „dmuchany” korpus:
Mówi
się, że piękne kobiety (czyli „lalki”!) są puste w środku. No to ja mam
złą wiadomość dla tych, co wierzyli, że te brzydkie są inne. Otóż nie!
One także mogą być pustymi lalami z ubogim wnętrzem, jak widać na
zaprezentowanym przykładzie
3. Rąsie, które umieją miękko, niczym płatek śniegu, opaść na biodra, bo są z gumy:
4.
Egipskie hieroglify na plecach, będące zapewne śladem nieśmiałych prób
oznaczenia lalki nazwą producenta. Niewiele da się z nich odczytać. Być
może są to jakieś znaki dla niewidomych (bo wypukłe).
5.
Nóżki zginane na dwa kliknięcia, niczym u starych Barbie. W dobie MtM
nie jest to żadna szczególna umiejętność, ale lepsza taka niż żadna, a
zresztą lalkowym starowinkom pewnych spraw się nie wypomina (no chyba,
że śmierdzą kocim sikiem, ale to temat na inny wpis).
Szczerze
mówiąc nie wiem po co mi taka piękna inaczej laleczka. Gdyby osądzać ją
na trzeźwo, to powinna z powrotem trafić na Allegro. A jednak w związku
z tym, że przy okazji świąt urżnęłam się okrutnie kompotem z suszu,
grzybkami z bigosu i makiem z makowca (jak wiadomo wszystkie te potrawy
wprowadzają w stan nadzwyczajnej błogości i połączenia z niebem), gwoli
czego nie jestem w stanie myśleć jasno, skazuję ją na bycie drugą
połówką dla sztywniaka, który wczoraj wyskoczył mi spod choinki. Są, co
prawda, z innych epok i bajek, ale to błahe przeszkody dla miłości,
prawda?
No
i wydało się, po co ja tę notkę pisałam. Toż chciałam Wam Kenika od
Mikołaja pokazać, ot co! A siliłam się na to przez całą długość wpisu :)
czoło godne niejednej epistoły, o taaak...
OdpowiedzUsuńGdyby się kiedyś lotnisko w warszawie przytkało, to mamy godnego zastępcę :P
UsuńCałkiem przystojny Kenik.:)
OdpowiedzUsuńNadrabia buziakiem swoją ogólną nieruchawość i plastikowe włosy
UsuńNo proszę, jaka awangardowa klonica, tylko ją ubrać w czarne koronki, a na czuprynę nałożyć toczek lub zgrabny cylinder, na nóżki naciągnąć jakieś musowo podziurawione czarne rajtki i będzie Gothic Lolita jak się patrzy!
OdpowiedzUsuńKen nader sympatyczny, od dawna mi się podoba, ale niechęć do jego plastikowatości sprawiła, że jak dotąd nasze drogi się nie spotkały. Mam jednak niecny plan kupić go jako prezent dla córki i przy okazji nasycić moją ciekawość, bo to przystojny jegomość i ciuchy ma też niczego sobie. Ale czy on przypadkiem nie miał okularów? Takich przylutowanych na stałe? Wiem, że na pewno występował w 2 wariantach headmoldów, przy czym ten Twój jest ładniejszy!
Miał :) Zdjęłam je po uprzednim rozgrzaniu główki. Pomimo podstawowej artykulacji i plastikowego skalpu jest to piękny Ken. Nie dałam rady mu się oprzeć (na przecenie).
UsuńPo co wspominałaś o tym kompocie z suszu... Teraz mam ochotę się zabrać za bigos i klejenie łańcuchów z papieru. A co do lalki, to kojarzy mi się ze starą ciotką i zapachem naftaliny :D
OdpowiedzUsuńA ić mi babo jedną. Toż to młoda, atrakcyjna lalka jest :-P
Usuń