niedziela, 13 września 2020

Już prawie grudzień

Mam dla Was dobrą wiadomość. Coraz bliżej święta! Coraz bliżej święta! Święta (w domyśle – Boże Narodzenie) kołaczą mi się po głowie od momentu, kiedy na dworze zaczęły się deszcze i szarówka. W związku z oziębieniem aury bardzo zachciało mi się śniegu, choinki, stołu nakrytego białym obrusem, pasterki i prezentów.


W tym poczuciu przedświątecznej atmosfery, która zawita u nas dopiero w grudniu, zrobię na blogu wrześniowe „czary-mary” i jeszcze we wrześniu zapoznam Was z bożonarodzeniową lalką  „spod ciemnej gwiazdy”, czyli czarnoskórą Christie, zwiastującą koniec roku i białą zimę.

 


Christie jest produktem z pogranicza matellowskich epok – jej pyszczek i ciało to relikty lat 80-tych, zaś sposób nałożenia makijażu zwiastuje rok 2000. Można powiedzieć, że ta lalka to coś na kształt „starej nowości”, czyli podstarzałej modelki, przypudrowanej i zaszpachlowanej tak, by na wybiegu wyglądała na znacznie młodszą niż jest w rzeczywistości.

 


Lubię mold „Christie”, bo w każdej odsłonie jest sympatyczny, świetlisty i bezpretensjonalny, choć w ostatnich wypustach Fashionistek Matellowi udało się go pobrzydzić, zmieniając Christie w Neandertalczyka (mowa tu o Krystynie w sukience w kotki, straszącej swym niskim czołem i przymałymi oczkami). 


Christie ma chyba najszczerszą twarz wśród matellowskich lalek i trudno mi zrozumieć, dlaczego kiedyś tak bardzo jej nie lubiłam. Przecież gdy uważnie się jej przyjrzeć, to jak na dłoni widać, że tę twarzyczkę zaprojektowała ta sama osoba, która stoi za buźką Barbie – Superstar. Ten wesoły uśmiech, uroczy nosek i wielkie oczyska od razu przywodzą skojarzenia z piękną blondynką. To, że twarz Christie przez długi czas odrzucała mnie stylistycznie, wynika z toporności jej makijaży – gros Krystyn miało wielkie, a przy tym proste graficznie ślepia, jak bohaterki jakiejś mało ambitnej artystycznie kreskówki i przez to ich buziaki nabierały ciężkości jak u starego, spasionego nad miarę mopsa.


Moja Bożonarodzeniowa Christie stawia na zerowy makijaż i nie straszy przekombinowanym strojem. Jaj największy atut to długie, lśniące włosy i zgrabne nogi, wyłaniające się z kloszowanej sukienki. Widać, że Christie świetnie wie, jaki strój perfekcyjnie podkreśla seksapil – w kiecce o takim kroju żadna kobieta nie będzie wyglądała źle, o ile tylko dobrze dobierze długość spódnicy. Sukienki na bazie koła nie tylko wyszczuplają, ale i nadają lekkości. Szkoda że moda na nie minęła już jakiś czas temu.

 


Christie ma jeszcze jedną cechę, która wyróżnia ją wśród innych mattelek – piękną cerę. Nie chodzi mi o to, że pozostałe Barbioszki straszą pryszczami lub ziemistością twarzy, ale to właśnie te ciemnoskóre mają milsze pyszczki i aż chce się je głaskać po tych gładkich liczkach. Muszę przyznać, że zazdroszczę Christie jej nieskazitelnej skóry – od szczenięcych lat zmagam się z pryszczatą oraz przetłuszczającą się gębą i nadal pamiętam jak bardzo wstydziłam się swojej twarzy, szczególnie w wieku dojrzewania. Bogu niech będą dzięki za silnie kryjące kosmetyki, dzięki którym można zatuszować część niedoskonałości! Gdyby nie pełne pigmentu podkłady i pudry, to chyba nie ważyłabym się wysunąć nosa z domu (i wtedy i teraz – bo problem wcale nie rozwiał się w powietrzu, ze względu na nadprodukcję hormonów, której nie da się zmniejszyć do satysfakcjonującego mnie  poziomu).

 


 
Kolejną charakterystyczną cechą Christie, której tym razem wcale jej nie zazdroszczę, a niestety ją z nią dzielę, są podkrążone, „zmęczone” oczy. U lalki są to delikatne cienie pod dolną powieką, stanowiące specyfikę odlewu jej twarzyczki, u mnie – no cóż, to ciemnoszare podkowy, natychmiast kojarzące się z niewyspaniem i przemęczeniem. Ponieważ problem z podsinionymi oczami narasta z wiekiem, więc na okrągłą rocznice swoich urodzin (czterdziestą), zdecydowałam się na zabieg z użyciem kwasu hialuronowego, podawanego za pomocą igły pod skórę dolnej powieki. Decyzję o zapisaniu się na takie sztuczne „odmłodzenie oka” podejmowałam dłużej niż rok. Bardzo bałam się tej procedury, a konkretnie – momentu wkłucia. Od małego przerażają mnie igły i wszelkie działania, które są z nimi związane. Gdy byłam dzieckiem nigdy nie pozwoliłam żadnemu dorosłemu wydłubać sobie drzazgi z ranki na ręce lub nodze – już sama myśl, że ktoś mógłby gmerać w moim ciele ostrym narzędziem wywoływała u mnie paniczne szczękanie zębami. Strach przed igłami pozostał we mnie po dziś dzień, co przekłada się na spazmy przed pobieraniem krwi i zejścia podczas samej procedury. Wstyd się przyznać, ale mdleję prawie za każdym razem, gdy dochodzi do pobrania. Baba jak dąb a boi się małej igiełki! I żeby to jeszcze chodziło o ból, ale nie, to nie to! Chodzi o samo odczucie dotyku igły na skórze i zapach krwi. Już kiedy o tym myślę, robi mi się na przemian zimno i gorąco.
 

Drugim powodem moich obiekcji było głębokie przekonanie, że produkty użyte podczas takiej rewitalizacji to substancje pochodzenia zwierzęcego, w dodatku testowane na zwierzętach. Tu jednak czekała mnie miła niespodzianka – wiele gabinetów oferuje specyfiki pochodzenia roślinnego lub "czysta chemię", testowane na ludzkich ochotnikach. No a skoro tak, to szala przechyliła się zdecydowanie na stronę zabiegu.


Zabieg podania kwasu pod skórę okazał się straszniejszy w wyobraźni niż był w rzeczywistości. Przez cały czas miałam zamknięte oczy, aby nie obserwować jak pan doktor operuje igłą nad moją twarzą. Znieczulenie miejscowe, podane w kremie, zadziałało na tyle skutecznie, że całą procedurę odczułam jak przez mgłę. Już „po” byłam bardzo z siebie dumna i zadowolona, że w końcu zmierzyłam się z wieloletnim problemem. Czy było warto? Tak, jestem przekonana że tak. Już nie wstydzę się swoich zapadniętych oczu, okolonych pierwocinami zmarszczek. Nie stałam się nagle pięknością na modłę Angeliny Jolie i nie planuję w przyszłości innych zabiegów „upiększających”, ale jeśli zajdzie potrzeba, to z pewnością powtórzę ostrzykiwanie kwasem. Szkoda, że nie zdecydowałam się na nie nieco wcześniej, bo efekty bardzo mnie cieszą i dają psychiczny komfort.

 


PS. Gdyby komuś spodobała się moja Krystyna na tyle, że chciałby ją odkupić, to zapraszam na mail: stary_zgred1@gazeta.pl. Cena 100 zł + koszty wysyłki. Lalka jest w stanie idealnym, ma oryginalne, bardzo ładnie zachowane pudełko oraz wszystkie dodatki. Dopuszczam także wymianę na inną lalkę (w szczególności Kena) :)