Urlop
to taki cudowny czas, kiedy w końcu można porządnie się wyspać i, co
równie ważne, wysprzątać mieszkanie na glanc. Nie, wcale nie żartuję, bo
naprawdę lubię latać po chałupie ze ścierą i mopem, a w dni robocze nie
za bardzo mam na to szansę.
Przy
okazji gruntownego odkurzania podłóg, mycia okien i doprowadzania do
stanu czystości wszelkiego pozostałego dobytku jest też czas na spokojne
przejrzenie trupiarni lalkowej i przypomnienie sobie o kilku
nieboszczkach, które chciałyby w końcu wyleźć z pudła hańby na boży
świat.
Skoro
w ostatniej notce objawiła się Sindy, postanowiłam pociągnąć jeszcze
przez chwilę temat lalek od Pedigree i upublicznić koleżankę panny S.,
czyli Marie.
Patrząc
obiektywnie, Marie nie miała najmniejszych szans, by zrównać się z
Sindy poziomem popularności. Oczywiście była niebrzydka, ale nie
dostawało jej atrybutów śliczności, których Sindy od zawsze miała w
nadmiarze. Zresztą co w tym dziwnego, to przecież Sindy była główną
lalką linii, więc niejako należało jej się wszystko, co najlepsze –
najlepsza twarz, najwięcej miejsca w folderach reklamowych i najbogatsza
gama ubranek i akcesoriów, włączając w to najlepszą przyjaciółkę, która
pełniła funkcję dodatku do „właściwej” lalki.
Mimo
„oryginalnej” urody Marie kupiła mnie swoim szelmowskim wyrazem twarzy i
dwuznacznym uśmiechem. Ciut mniej przyciągnęły mnie jej rude (Ble! Fuj!
Ble!) włosy, co jednak zostało zrównoważone przez stan garderoby, a
konkretnie przez to, że zachowała swoje oryginalne buty (Buty! Yeah!
Mogę mieć ich na kopy).
Marie
sporo przeszła w życiu. Widać to po stanie jej włosów i zębów. Bardzo
ubolewam nad nakłuciami, widocznymi w jej ustach i kwalifikuję je jako
jedną z najcięższych zbrodni przeciwko lalkom, za którą paskudnym psujom
należałyby się porządne bęcki. Wyrwane włosy można uzupełnić przez
reroot, pomazaną twarz da się uratować z pomocą żelu Benzacne, ale
nakłutej ostrym narzędziem lub poszczerbionej czyimiś zębami gumy i
plastiku nie da się doprowadzić do stanu idealnego, nie posiadając
specjalistycznych narzędzi (jak specjalne nagrzewarki). Rany kłute i
szarpane zostają w większości przypadków na zawsze.
* * *
Przed
ściągnięciem Marie zastanawiałam się, czy laleczka będzie różnić się
jakoś drastycznie od Sindy pod względem ciała. Oczywiście bezpodstawnie,
bo idea, która stoi za większością „najlepszych przyjaciółek
najważniejszej lalki w serii”, polega na tym, żeby lalki mogły
bezproblemowo wymieniać się ciuszkami.
Kolorystyka
Marie jest wręcz stworzona do tego, by umieszczać lalkę w zielonym
otoczeniu. To z kolei sprzyja, by ruszyć się z wysprzątanej chałupy do
zarastającego chwastami ogródka, gdzie, wśród rzędów sałaty i innych
warzywno-kwietnych dziwotworów, skrada się potwór o czarnym podniebieniu
i gorącym języku.
* * *
* * *
* * *
Potwór
nie ma litości, kiedy idzie o spacer. Wymusza, by rzucić lalki w kąt,
wziąć do ręki smycz i pognać w kierunku pobliskiego lasu, gdzie można
biegać po ścieżkach, wąchać ściółkę i tarzać się na mchu. I to właśnie
są czynności, dzięki którym urlop jest tak genialną rzeczą. Lalki są
fajne, ale żywe, włochate i nieco śmierdziuchowate towarzystwo jest co
najmniej sto razy fajniejsze :)
Człowieku,
szybciej! Las czeka, smycz czeka, ja u furty już z piętnaście minut
przestępuję z nogi na nogę, a ty się lalkami zabawiasz!
Coś jest w tym wymownym wyrazie twarzy Marie. Ona szepce Sindy do ucha: Ej pójdziemy na piwo? Istotnie Sindy jest o wiele ładniejsza, ale taka już złośliwość losu, że każda laska musi mieć przyjaciółkę, taką brzydszą, dla kontrastu. Dajmy na przykład taką Jazzie, kręci się przy niej ruda Chelsie, brzydka jak noc bezgwiezdna...
OdpowiedzUsuńMarie robi na mnie wrażenie lalki zaprojektowanej do połowy i znacznie starszej od Sindy. Nie mając Sindy u boku nie zawojowałaby świata, oj nie. Ale na piwo bym z nią poszła :)
Usuń