Ale
mnie wczoraj łeb bolał! Ból krążył w okolicach skroni i tuż za oczami.
Dopóki nie łyknęłam stosownej pigułki i nie pacnęłam sobie na czółko
mokrego okładu, to miałam wrażenie, że moja głowa rozdyma się do
rozmiaru piłki plażowej, w której gra murzyńska orkiestra, złożona na
przemian z tam-tamów i wuwuzeli. No wielki był mój łeb niczym u jakiejś
dorodnej Shibajuku!
O
czytelnicy umiłowani! Ból – bólem, ale jakże ja się cieszę, że ominął
mnie szał na te lalki! Oglądałam je w sklepach, oglądałam na Waszych
blogach i ani mi serce nie drgnęło, ani portfel nie zaswędział. Na
swojego własnego wielkogłowca skusiłam się niedawno i tylko dlatego, że
sklep Kaufland miał promocję na modele mini (25 złotków/sztuka, a ja
lubię „dużo, tłusto i po taniości”).
Mini
Shibajuku karmi moją nieuleczalną słabość do małych laleczek. Sympatia
do tego co nieduże wykluła się w czasach, gdy na rynku pojawiły się
drobiny LPS Blythe i obejmuje prawie wszystkie drobne gówienka, których
wzrost nie przekracza 15 centymetrów (prawie wszystkie, bo takich enchantimalsów zupełnie nie).
Ze
sklepu wróciłam z zielonooką Koe i białowłosą Miki. Miki przeznaczona
jest na wieczne trwanie w pudle, Koe – do zabawy. Wyjęłam ją z
opakowania, upozowałam, nastawiłam ostrość w aparacie, a ona – ryms na
nos! Oj nie trzyma się na nogach ten mój nowy nabytek, nie trzyma (a w
pudełku ni ma stojaka, co podsumuję hashtagami #smuteczek, #foch,
#pradziadekprzysaniach). Brak stosownej podpórki bardzo utrudniał mi
współpracę z modelką. W zasadzie to przez cały czas siedziała na swojej
chudej dupce. Zakładam, że mniejszym odbiorcom tej zabawki niełatwo jest
bawić się lalką, która non stop się wywraca.
Za
to siedzieć Shibajuku umie z gracją, w czym pomagają jej zginalne
kolanka. Życzyłabym sobie, by taką samą ruchomością dysponowała w
łokciach, bo jakoś tak głupio mieć fajne nogi i kompletnie nieprzydatne
ręce (prawie jak u tyranozaura – wyposażonego w potężne nożyska i mini
łapki z przodu korpusu, które nie miały chyba żadnego praktycznego
zastosowania).
W
związku z tym, że makijaż Shibajuczki podobał mi się połowicznie,
przysmaczyłam go po swojemu, malując po wierzchu kredkami akwarelowymi.
Nie jestem pewna, czy zrobiło się dużo lepiej, ale bez wątpienia
zmniejszyła się „goła” powierzchnia twarzy, którą można było liczyć w
tłustych centymetrach kwadratowych.
Z
rzeczy pozytywnych – małe Shibajuku są dużo ładniejsze od tych
wielgaśnych. Miniaturyzacja zdecydowanie im posłużyła – małym uchodzi
to, co mierzi mnie w wielkoludach: bezmyślny wyraz gęby, kołkowate ręce i
nogi, ogólne niedopracowanie i ociężałość postaci. Ale i w przypadku
minisów nie jest tak różowo, jakby się chciało – kurdupelki mają
wlutowane na stałe buciki, no i straszą ohydnie uszytymi ubrankami.
Właśnie dlatego zakryłam u swojej paskudy niechlujny, shibajukowy
uszytek kiecką od Monster High. Nie dość, że nieźle leży, to i nie nie
tłamsi mojego poczucia estetyki nieobrębionymi brzegami.
Muszę
jeszcze wymyślić jakiś patent na włosy malucha – w ich oryginalnym,
czyli nieogarniętym stanie, prezentują się nie najciekawiej. Spleść
warkocza się z nich nie da, bo są ciut za grube i zdecydowanie za
krótkie, ale może pozwolą zawinąć się na papiloty albo poddadzą innym
magicznym obrzędom, które je zbiorą do kupy, uładzą i upiększą. Ale do
tego czasu, jak zabiorę się za roboty fryzjerskie, stanowczo muszę
przetrawić efekty świątecznego przeżarcia, przez które zamiast
obskakiwać w twórczym szale swoje lalki – leniuchuję brzuchem do góry.
Posiadam jedną lalkę Shibajuku, ale tą dużą. Nie wiem co mnie podkusiło, ale drugiej takiej lalki bym nie kupiła. ani dużej ani małej
OdpowiedzUsuńDużej nigdy bym nie kupiła - widziałam wielkoludy z bliska, żadna mi się nie spodobała. Ale maluchy to co innego. W drobniejszej skali Shibajuku są łatwiejsze do przyjęcia i po prostu delikatniejsze.
UsuńJa za pełnowymiarowymi shibajuku nie przepadam, za bardzo trącą podróbą Pullip. Za to ich zestawy ubrań dodatkowych lubię bo świetnie się dla Skipper nadają :) Miniaturowe laleczki mają urocze pyszczki.
OdpowiedzUsuń