Ojojoj, zaraz zapachnie stęchlizną i sparciałymi gumkami, bo będziem gadać o lalkach NRFB (nigdy nie wyciągniętych z pudełek). Jak kocham zabawki, tak mam problemy z utrzymaniem ich w oryginalnych opakowaniach, czemu swojego czasu namiętnie dawałam wyraz w mowie i w piśmie. Wiadomo - lalka za szybką to jak lizak w folijce; można się nim nacieszyć, ale już nie najeść, co jest tragedią dla każdego zawołanego łasucha.
Nie dziwota, że większość moich lalek żyje "na wolności", poza macierzystymi pudłami, piętrzącymi się na szafach i antresolach. Czasami, gdy przytłoczy mnie liczebność plastikowego tatałajstwa, to na trochę pakuję je znów do pudeł, żeby móc zatęsknić i dojrzeć do ponownego uwolnienia. Lalek NRFB to u siebie zupełnie nie posiadam, poza tymi, które jednak posiadam, a jest ich tylko pięć, więc możemy zaokrąglić tę liczbę w dół i uznać, że w nawale rozpakowanych lalek to takie małe, tyciutkie, nic nie znaczące zero (logika nieco pokrętna, ale grunt, że wyszło na moje).
Tu zapytacie: Zgredzie, a kogoż to kisisz w trumnach i dlaczego, na Boga, ich nie wyciągniesz?
A bo widzicie, założyłam się kiedyś sama ze sobą, że dam radę powstrzymać się od natychmiastowego rozpudełkowania niektórych lalek. Chciałam sprawdzić siłę swojej woli i odporność na pokusy.
No dobrze, ale jeśli próba miała wykazać moc ducha, to czemu nie ćwiczyłam się na większej ilości eksponatów? Oj ludzie kochane, toć ze mnie żaden mistrz zen! I te pięć to dla mnie bardzo dużo. Kiedy pomyślę, że mogłabym mieć w swoim otoczeniu więcej lalek NRFB, to aż mi piana występuje na pysk, a w środku budzi się wilkołak, który szarpałby i darł kartonowe pudła potąd, pokąd nie zaspokoiłby swoich dzikich żądz.
Jako rzekłam wyżej, nieszczęśnic jest tylko pięć i wszystkie one przeznaczone są do roli wieczystego hrabiego Monte Christo, który nigdy nie umknie z zamku d'If.
Jako że lubię porządek w dziedzinie prezentacji, lale będą objawiać się na blogu w kolejności geometrycznej, czyli zaczniemy od tej, która siedzi w największym pudle by skończyć na mieszkance najmniejszego.
Dziś będzie o lalce, która swego czasu zrobiła mi niezły psikus przy zakupie.
Rzecz działa się siedemnaście lat temu w Smyku. Byłam już wtedy rozbudzonym lalkowiczem, czyli zbieraczem, który przestał się wstydzić swojego hobby, chować lalki do szuflady pod stertę skarpetek i gaci, i śmiało dzielił się zainteresowaniami z otoczeniem.
W owym czasie to właśnie Smyk był moją zabawkową Mekką, do której cyklicznie pielgrzymkowałam w poszukiwaniu czegoś ciekawego. Lata temu ten sklep miał całkiem szeroki asortyment, więc brodzenie wzdłuż lalkowych półek było dużą przyjemnością. Do dziś pamiętam uczucie zachwytu i żalu, że nie uda mi się kupić ani połowy lalek, które były wtedy w ofercie.
Lalką, która zrobiła wtedy na mnie największe wrażenia była "Fruit Style Kayla" - urodziwa nosicielka moldu Kayla/Lea. Na stojące obok niej koleżanki z serii nawet nie zwróciłam uwagi. Oczywiście były cudne i wesołe, ale żadna z nich nie miała tak tajemniczej i spokojnej twarzy jak Kayla, która wydawała mi się lalkowym wcieleniem Mony Lisy. Zresztą, spójrzcie i porównajcie je sami:
Zdjęcie Barbie pobrałam ze strony: https://vk.com/photo-29352952_456242481
Zdjęcie Christie pobrałam ze strony: https://vk.com/photo-29352952_368564131
A tu zaprezentuje się lalka, która tak bardzo mnie oczarowała:
* * *
* * *
* * *
Nie zraziła mnie ani wariacka kolorystyka jej makijażu (kolor jej szminki samoistnie roztopiłby lodowiec na Antarktydzie), ani ubranko, które krojem i zdobnością pasowałoby raczej małej dziewczynce. Moje oczy chciały jak najdłużej paść się tym odblaskowym szaleństwem. Miałam też nadzieję, że Kayla jak najdłużej zachowa swój firmowy, truskawkowy zapach - bowiem jest to taka typowa, matellowska "pachnąca" lalka, którą należy odbierać w trójwymiarze - wzrokowo, dotykiem oraz węchem.
Będąc przy pieniądzach nie rozważałam żadnych "za" i "przeciw" - po prostu wcisnęłam lalkę do koszyka i jak Bóg przykazał stanęłam w kolejce do kasy. Tam nastąpiła szybka wymiana gotówki na towar i mogłam już, dumna i blada, opuścić sklep z łupem. Podyrdałam czym prędzej do windy, a tam jak nie zawyły bramki, sygnalizujące, że ktoś wymyka się ze Smyka bez płacenia! Cała struchlałam i dusza uciekła mi w pięty, kiedy w moją stronę, zdecydowanym i twardym krokiem ruszył ochroniarz. Przez chwilę wydawało mi się, że złapie mnie wpół, rzuci na ziemię, potraktuje z buta i skuje w kajdanki na oczach klientów sklepu. Tak mnie to wycie bramek nastraszyło!
A jednak pan okazał się bardzo grzeczny. Spytał, czy mam paragon zakupowy, a kiedy upewnił się, że faktycznie zapłaciłam za lalkę, przeprosił mnie za sytuację, której przyczyną był nowy pracownik, obsługujący kasę. Okazało się, że pani kasjerka nie radziła sobie z dezaktywowaniem kodów kreskowych na opakowaniach zabawek, co powodowało, że gdy niczego nieświadomy klient chciał przekroczyć którąś z bramek, trąbił alarm.
Mimo przeprosin zrobiło mi się przykro i jak najszybciej wyniosłam się ze sklepu. Goniły za mną potępiające spojrzenia klientów, którzy pewnie myśleli, że maja przed sobą paskudnego, złapanego "in flagranti" podkradacza.
Z powyższego powodu przez jakiś czas nie chodziłam do Smyka i przeniosłam swoje poszukiwania lalek do internetu. Dopiero tu odkryłam jakim ogromnym oceanem jest lalkowy świat i przedłużyłam swoją listę pożądanych modeli do nieskończoności :)
Dziś zdarzenie w Smyku wspominam z lekkim uśmiechem, ale Kayli do tej pory nie uwolniłam z tekturki. Niech sobie na niej bytuje, przypominając w świeży, dziewiczy sposób, czasy, które juz minęły.
Aaaaa, jeszcze coś! Gdyby ktoś szukał mnie poza blogiem, w innych zakątkach sieci, to podrzucam adresy miejsc, w których bytuję i się rozpycham wzdłuż i wszerz:
1. Flickr - https://www.flickr.com/photos/stary_zgred/ - tu zamieszczam fotki nowych lalek wcześniej, niż pojawią się na blogu
2. Facebook - szukajcie Agnieszki Zgredzińskiej :)
Aaaaa, jeszcze coś! Mamy wokół siebie piękne, pełne nadziei Święta Bożego Narodzenia, więc pozwólcie życzyć sobie na obecne i nadchodzące dni spokoju, szczęścia i miłości w rodzinnym gronie, odpoczynku od codziennego zabiegania i możliwości dzielenia się radością z wszystkimi, których kochamy :)
Wesołych Świąt!
OdpowiedzUsuńUbawiła mnie historia, ale czy to sprawiedliwe, aby za Twoją niewinność ona siedziała dotąd w pudle ;)
O nie! Toż ja chciałam oddać dramatyzm sytuacji, a wyszły jakieś śmichi chichi? :P Może na Nowy Rok Prezydent ją ułaskawi ;)
UsuńSłodkie te panienki, niczym guma balonowa :-)
OdpowiedzUsuńI tak właśnie pachną 😁
UsuńWesołych Świąt!
OdpowiedzUsuńWesołych, zdrowych i radosnych 😊
UsuńNiezła historia. :D
OdpowiedzUsuńPodziwiam. U mnie nic w pudle nie wytrzymało. Nic...
Hyhy, u mnie też wszystkie NRFB słabo się trzymają, ale jakoś daje radę. Może te zapudełkowane po prostu tak bardzo mi się nie podobają :P
UsuńKusi mnie by kupić sobie pannę w "trumnie", mam nawet upatrzoną, ale jakoś zawsze odkładam ten zakup na później :/
OdpowiedzUsuńTo znaczy, że to nie jest bardzo istotny zakup i nie ma sobie co nim głowy zaprzątać ;)
UsuńJa też nie potrafię trzymać lalek w pudełkach, choć pudła trzymam i za nic w świecie nie chcę wyrzucić. Tak uzbierały mi się już trzy wielkie kartony samych pudełek, choć zdecydowana większość moich lalek swoich kartoników nie posiada.
OdpowiedzUsuńRazu jednego byłam z siebie dumna, bo udało mi się utrzymać lalkę w pudle przez trzy dni w oczekiwaniu na lepsze światło.
Lalka, której nie można wziąć do ręki, to właściwie nie lalka, no bo jak się bawić zalepionym pudełkiem. Bardzo doceniam ludzi, którzy trzymają swoje zbiory w świeżej, nigdy nie naruszonej formie, ale mam wrażenie, że żyją oni jak w muzeum, gdzie nie wolno dotykać eksponatów.
Usuń