czwartek, 26 listopada 2020

Jaś i Małgosia - WPIS ODZYSKANY

Dawno, dawno temu, kiedy nasze pra-pra-pra-pra-pra-babcie i dziadkowie byli jeszcze młodzi, w pewnym lesie żył sobie drwal z rodziną. Biedna to była rodzina, ojciec ledwie zarabiał na chleb powszedni dla żony i małoletnich dziatek: Jasia i Małgosi. Frasował się co niemiara dobry człek, co zrobić, by swym dzieciom zapewnić dostatnie życie, lecz pomimo tego, że pracował ciężko, cała rodzina zawsze chodziła głodna. 

 

Tak wyglądał biedny, zmęczony życiem drwal. Jako że był to mądry życiowo człowiek, posiadł umiejętność podszywania się pod młodego, jędrnego chłopa.


Pewnej zimy, gdy ziemię ściął straszliwy mróz, w chatce biednej rodziny rozegrały się tragiczne wydarzenia. Żona drwala, przez nieuwagę wylała na siebie garnek z ukropem, oblazła ze skóry i w kilka dni zeszła z tego świata. Cała rodzina rozpaczała po starcie, lecz że ze śmiercią kobiety głód zaczął dręczyć familię jeszcze dotkliwiej (ojciec zupełnie nie znał się na gotowaniu), przeto trup nieszczęsnej niewiasty nie spoczął w ziemi, a został ogryziony z mięsa do ostatniej kosteczki.
 
Zanim odeślemy mateczkę Jasia i Małgosi w krainę aniołków, spójrzmy choć przez chwilę w jej blade liczko. Tu - jeszcze przed ugotowaniem na śmierć.
 

A gdy i tego żałosnego posiłku w chacie już nie stało, Jaś wziął do ręki siekierę i ukatrupił starego, tak by przez jakiś czas jemu i siostrze starczyło mięsa. Żylaste ono było i twarde, ale przecież dało się pociąć i ugotować w kotle. Zjadły przeto dzieci oboje rodziców i znów zaczęła im zaglądać w oczy śmierć głodowa. Postanowiły zatem, że muszą zacząć zarabiać i otworzyły w swej chatce swojej burdel dla starych zboczeńców, rozsmakowanych w urokach dziecięcego ciała. W krótkim czasie ów przybytek wszetecznej rozkoszy stał się sławny w całej okolicy, a nawet i na królewskim dworze co drugi hrabia poszeptywało jego urokach.



Jaś odziedziczył urodę po sąsiedzie.
 
Małgosia była ciut męska w wyrazie i nie uznawała noszenia staników.

Najczęstszą klientką nawiedzającą mały domek była pewna stara wiedźma, która mieszkała ponoć w chatce z piernika i słynęła z bogactwa. Czarownica owa wielce była chutliwa i na młodych chłopców zajadła, wielu w swym długim życiu na śmierć już zajeździła. Bał się biedny Jasio, że i jego los ten spotka, przeto wraz z Małgosią obmyślił, że wiedźmę ze świata tego zgładzą.


Wiedźma jeździła nocami na ożogu i nie płaciła podatków. Miała w domu czarnego kota i niesprawną lodówkę.

Gdy zbliżył się termin kolejnej wizyty niewyżytej staruchy dzieci zastawiły na nią pułapkę. W momencie, gdy wiedźma stanęła w drzwiach ich domku dziateczki spuściły jej na łeb gar wrzątku, który ukatrupił starą babę równie skutecznie, co niegdyś ich mamusię. Ze schowaniem ciała problemów nijakich nie było, dzieci rozsmakowały się już w ludzkim mięsie i z przyjemnością pożarły czarownicę.

Zbrodnia ich zostałaby niewykryta i niepomszczona, gdyby nie głupota Małgosi, która przywłaszczyła sobie złote pierścienie czarownicy i paradowała w nich po wsi. Na swoje nieszczęście Baba Jaga miała w tej wsi krewnego, bardzo brzydkiego chłopa, któremu Małgosia nigdy nie dała w pozycji „na mrówkojada”, choć bardzo ją o to prosił. On to właśnie rozpoznał pierścienie swojej zmarłej ciotuchny na ręku dziewczęcia i doniósł o tym władzom. Te zaś zwinęły dzieci do ciupy i po torturach wymogły na nich przyznanie się do winy. Karą dla małoletnich morderców było spalenie na stosie, po wcześniejszym wysłuchaniu pieśni: "Majteczki w kropeczki, łohohoho". Tak właśnie skończyła się niechlubna kariera nieszczęsnych Jasia i Małgosi.
 
Chciał "na mrówkojada", ukatrupmy dziada!
 
W roli Jasia, Małgosi i pozostałej ferajny wystąpiły różne lalki, które do tej pory nie zaznały objawienia na blogu.
Do wszystkich tych lalek na pewno jeszcze wrócę, a jakbym tego nie zrobiła, to może one wrócą do mnie.

środa, 25 listopada 2020

Czarno to widzę! - WPIS ODZYSKANY

I znów muszę zacząć od rzeczy mało chwalebnej, czyli brzydkiego uczucia zazdrości i niezaspokojonej żądzy, które lubią robić mi zamęt w głowie. Wszystkiemu winien jest serwis Flickr, co i rusz wypluwający ze swoich trzewi zdjęcia fantastycznych, trudno dostępnych zabawek, a wśród nich portret uroczej, czarniutkiej jak węgiel Steffi Love, o której nie mogę zapomnieć, choć bardzo bym chciała. Piękna lalka, która zdominowała moje myśli, wygląda tak:


Steffi AA

Czarniutka Stefka przypomina mi zamierzchłe dzieje, kiedy mieszkały u mnie dwie Simbaczki-mulatki, które bardzo lubiłam, ale nie ustrzegłam się przed ich sprzedażą. Dziś pewnie nie podjęłabym takiej decyzji i zostawiłabym je sobie wszystkie na wieczne nieoddanie, jednak u zarania zbieractwa moje wybory były podejmowane spontanicznie, bez głębszych przemyśleń, co w większości przypadków kończyło się smutnym wzdychaniem nad własną niefrasobliwością. Jednak w związku z tym, że sprawa dawno już się przeterminowała i emocje zdążyły opaść, zupełnie nie rozpaczam nad tą niechwalebną przeszłością, tym bardziej, że udało mi się odkupić Stefkę-Esmeraldę; co prawda bez oryginalnego stroju, ale za to całą i nieprzeżutą. Co do jej ubranka, to myślę, że jeszcze do mnie trafi, bo zdarza mu się wypływać na eBayowych aukcjach, a ja wiem, co to cierpliwe oczekiwanie.


Jak wygląda odzyskana „Esmeralda”? Ano tak:


1


Zostawiając temat utraconych lalek na boku, przeskoczę do zabawki, która rekompensuje mi brak pięknej Steffi z Flickr. To reprezentantka tego samego gatunku i także czarniutka, ale w mojej opinii nieco mniej urodziwa od dziewuszki w niebieskich słuchawkach.


1

Lalka została znaleziona na aukcji włoskiego kolekcjonera, który zachował ją w oryginalnym pudełku, przypiętą do macierzystej tekturki, wraz ze wszystkimi akcesoriami. Ponieważ laleczka była przymocowana do wkładki za pośrednictwem drucików, co pozwalało na jej łatwe odczepienie, a zarazem przymocowanie z powrotem, więc nie miałam żadnych wątpliwości, że choć na trochę ją uwolnię z trumny i … porządnie wytrę mokrą szmatą, aby pozbyć się drobnych, lepiących się do ciała pyłków. Nowa lalka, a taki brudas!


1


Lalka jest śliczna, oczywiście jak na stefkowe standardy, bo z klasycznymi pięknościami bitwy na urodę raczej nie wygra. Jej okrągła, melancholijna twarzyczka bardzo zyskuje w ciemnej wersji kolorystycznej. Nie wiem, czy mówi teraz przeze mnie radość z jej zdobycia, czy zwykłe chwalipięctwo, ale naprawdę widzę w niej wyjątkową ślicznotkę, choć na dobrą sprawę wcale nie różni się od swoich „białych” sióstr.


1

* * *

1


Czarna Steffi jest pierwszą lalką od firmy Simba Toys, która dotarła do mnie w tak świetnym stanie. Zazwyczaj trafiają mi się podniszczone trupki, których szybko się pozbywam, bo rozebrane i poczochrane dziecięcą ręką stanowią smętny widok i trzeba się nielicho napracować, żeby dokonać ich reanimacji. Najgorzej jest z włosami – splątany „stefowłos” nadaje się już chyba tylko do tego, żeby zamoczyć go w benzynie i przyłożyć płonącą zapałkę. Steffi świeżo wyciągnięta z pudełka to zupełnie co innego – dopiero tu widać, że te lalki to nie żadne kołtunowate kocmołuchy, a fajne zabawki „z potencjałem”.


1


Tęsknota za ciepłem lata sprawia, że uaktywniła się we mnie potrzeba zdobywania ciemnoskórych lalek. Nie tylko Steffi zasiliła w ostatnim czasie moje zbiory. Wraz z nią wkradły się też mniej prestiżowe dziewczęta, pochodzące, jak przypuszczam, z dość poślednich, klonikowych linii. Nie znam ich nazw i nie wiem nic o ich producentach, choć ufam, że w bliższej lub dalszej przyszłości natrafię na jakieś ślady ich tożsamości (w końcu Internet jest szeroki i głęboki jak ocean, gdzie kryje się niejedna, tajemnicza rybka). Sądząc po ich wyglądzie mam chyba prawo orzec, że jedna jest kopią Steffi Love, zaś druga miała wśród przodków Barbie Superstar.



1

* * *

1


Ponieważ obydwie szalenie mi się podobają, więc muszę trochę poużalać się na niską jakoś materiałów, z których je wykonano. Nie mam wątpliwości że za kilka(naście?, dziesiąt?) lat obydwie laleczki rozsypią się w proch i pył, a już na pewno ich włosy. Czesanie niby-Steffi i niby-Barbie jest niemożliwością – ich czupryny kruszą się pod każdym delikatnym dotknięciem i choć proces zniszczenia nie zaszedł jeszcze za daleko, to wyrok, mówiący że w przyszłości obie będą łysiutkie jak kolano, zapadł już dawno temu.

środa, 18 listopada 2020

Kusy i jego sługi - wpis odzyskany

Dzisiejsze dzieciaki i nastolatki, dla których krwawe horrory w telewizji i brutalne gry komputerowe to normalka, boją się chyba niewielu rzeczy. W końcu prawie wszystko już widziały, a to, z czym wielokrotnie się zetknęliśmy - powszednieje. Ludzie z mojego pokolenia mają w tej dziedzinie skromniejsze doświadczenie – w czasach naszej młodości niegrzeczne dzieci straszono jeszcze diabłem i czarownicą, tudzież tym, że „przyjdzie czarny lud z długimi, ostrymi zębami i cię do worka zabierze”. Rolę straszaka na niesfornych pełniła też przez jakiś czas czarna Wołga, ale że nie należy ona do zjawisk świata nadprzyrodzonego, dziś pominiemy ją milczeniem.


Najobfitszym źródłem przerażających historii była w mojej rodzinie babcia, która znała całą masę ścinających krew w żyłach bajek i nie miała żadnych oporów, żeby je opowiadać swoim ukochanym wnuczkom. Największą furorę wśród tych bajań robiła zawsze (ale to zawsze!) historia niegrzecznego dziecka, które nie dość, że nie chciało słuchać swojej matki, to jeszcze zdarzało mu się podnosić na nią rękę, za co zostało ukarane po śmierci. Otóż w trzy dni po pochówku na grobie dziecka zaobserwowano ciekawy fenomen – z mogiły zaczęła wystawać mała rączka. Próby jej zasypania przez grabarzy nic nie dawały, nieletni nieboszczyk nie pozwalał się pogrzebać. Dopiero rada świątobliwego człowieka pozwoliła rozwiązać problem. Aby zmarłe dziecko zaznało spokoju, należało przez trzy dni biczować wystającą z grobu rączynę cierniową miotełką. Do krwi. Bić miał zaś nie byle kto, bo matka niebożęcia. Rozwiązanie rodem z horroru!*


Na drugim miejscu plasowała się historia o diable, który, jak utwierdzała babcia, czaił się zawsze w pobliżu stołu, gdzie rodzina zasiadała wspólnie do posiłku. Piekielny gość czatował na dzieci, które nie umiały odpowiednio się zachować – jeśli majtały pod stołem nogami, to wskakiwał im na stopy i bujał się na nich jak na najwspanialszej huśtawce, jeśli zrzucały z blatu sztućce, to polerował je swoim brudnym ogonem, a gdy, nie daj Boże zdarzyło się im rozbryzgać zupę lub rozsypać ziemniaczki, to wskakiwał na stół i oblizywał wszystko co wypadło z talerzy. Przy obiedzie zawsze z ciekawością rozglądaliśmy się wkoło w poszukiwaniu piekielnika, ale nigdy się przed nami nie odkrył, ani nie potwierdził swojej bytności. Może bał się zasiadającej przy stole babci?


Na miejscu trzecim, ale wcale nie najmniej ważnym, lądowała historia o czarownicy spod łóżka. Wiedźma była zupełnie niegroźna w dzień, ale w nocy – ho! ho! – w nocy stawała się straszna. Po zapadnięciu zmroku Baba Jaga wypełzała z ukrycia i w napięciu czatowała, czy spod kołdry nie wysunie się przypadkiem dziecięca nóżka lub rączka. Jeśli się wysuwała, to czarownica miała prawo ją ukąsić lub pocałować. Oczywiście wszyscy panicznie baliśmy się tej bajkowej jędzy i jeśli ktokolwiek po przebudzeniu znalazł na swoim ciele jakaś rankę (najczęściej bywał to ślad od ukąszenia komara), to mówiło się, że we śnie został ucałowany przez Babę Jagę.


Lęk przed Babą Jagą i diabłem już dawno wywietrzał mi z głowy, ale pewna melancholijna sympatia dla tych potwornych postaci pozostała. Pewnie dlatego, gdy nadarzyła się okazja, przygarnęłam do domu potworne trio (pieszczotliwie zwane „małym sabatem”), składające się z niewymownie czarującego dżentelmena w czerwonym płaszczu oraz dwóch olśniewających dam o nieco przydługich nosach.

 

1

* * *

2 

* * *

3 

* * *

4

 

Zarówno „on” jak i „one” były kiedyś „zmechanizowane” – po naciśnięciu schowanego w rękawie guziczka, świeciły im się na czerwono oczy, z brzucha wydobywał się zgrzytliwy śmiech zaś tułów kołysał się spazmatycznie na boki. Te niewinne właściwości piekielnego towarzystwa napędziły mi kiedyś niezłego stracha. Otóż baterie, umieszczone wewnątrz zabawek, reagowały podczas burzy i pewnego razu zdarzyło się, że po uderzeniu pioruna diabelska trójca samoczynnie się uruchomiła, po czym po krótkim wybuchu szalonego śmiech rymnęła zespołowo na ziemię. Dla osoby, która boi się burzy i szczęka ze strachu zębami po każdym uderzeniu pioruna, takie dodatkowe atrakcje są ponad siły. Kusy i jego towarzyszki wystraszyli mnie tak bardzo, że wyskoczyłam po ciemku z łóżka i poleciałam wyjąc z przerażenia w poszukiwaniu pomocy do pokoju młodszej siostry**. Do dziś pamiętam jak mocno waliło mi wtedy serce.


5 

* * *

6 

* * *

7

  

Skok z półki na ziemię pozostawił na dwóch piekielnikach wyraźne ślady – diabeł ułamał sobie palec u lewej nogi, zaś większa czarownica straciła zdolność świecenia oczami i kiwania się na boki. Kilka dni później zepsuła się też jej młodsza siostra. Diabeł trzymał się stosunkowo długo, ale w końcu i on doznał trwałego uszczerbku (pewnie rozlała mu się w środku bateria). Dziś żadne z trojga nie ożywa już pod wpływem pioruna i siedzi grzecznie na półce, zbierając kurz.


8

Rawwwwwwwr, ależ jestem straszliwy! Prawdziwy książę ciemności!

*Po latach okazało się, że historia opowiadana przez babcię miała swój literacki pierwowzór – w opowieściach braci Grimm, ale kiedy byłam mała, nie mogłam o tym wiedzieć.

** Zamiast działać po głupiemu i uciekać z łóżka trzeba było użyć sprawdzonego sposobu i postawić w oknie zapaloną gromnicę, która, jak twierdziła z całym przekonaniem babcia, chroni dom przed uderzeniem pioruna i równie skutecznie odstrasza siły nieczyste.

PS. Po latach pozbyłam się piekielnego towarzystwa z domu - stwierdziłam, że nie chcę mieć pod dachem wyobrażeń ciemnych mocy, nawet jeśli robią zabawne wrażenie. Pokuśnicy poszli sobie do wielbiciela takich tematów, a ja śpię odtąd spokojniej ;)

niedziela, 25 października 2020

Inwalidki

Jeśli by wymieniać barbiowe moldy, za którymi niespecjalnie szaleję, to na liście nielubianych twarzyczek bez wątpienia znalazłby się buziak matellowskiej mamuśki z Heart Family. Nie jest to, według mnie, brzydka lalka, a po prostu lalka nie wpisująca się w moją estetykę, która zdecydowanie zbacza w stronę ostrych i drapieżnych makijaży. Właśnie dlatego delikatna twarzyczka „mamuśki” jest u mnie na straconej pozycji. No i na co to wpływa? Ano na to, że i tak mam u siebie dwie laleczki reprezentujące nurt „macierzyński” u Mattela. No zupełny klops i porażka!

Pierwsza z lalek to zakup spontaniczny, poczyniony ze względu na nietypowe miejsce produkcji lalki, którym jest Wenezuela:


Skoro Wenezuela, to Rotoplast, a skoro Rotoplast, to lalka na sto procent różni od wydań takiego samego modelu na rynek europejski czy amerykański :) W takim przypadku jestem w stanie na chwilę przymknąć oko na to, że dziewuszka ma typ buziaka, za którym nie przepadam.
 

Mamuśka z Wenezueli trochę już w życiu przeszła, co widać po jej wymęczonym i wymemłanym pudełku, które w dodatku jest zakurzone w środku. Myślę, że lalka była przechowywana w warunkach, których nikt z nas nie uznałby za optymalne, co znacząco wpłynęło na jej stan fizyczny.
 
 
 
* * *
 
 
Biedula już nigdy nie da rady skinąć głową, gdyż zniszczeniu uległa jej szyja – pod broda wytworzył się charakterystyczny „kołnierz”, będący rezultatem powolnego rozkładania się materiału, z którego sporządzono ciałko. O ile wiem, jest to bardzo powszechna przypadłość lalek, pochodzących z terenów Ameryki Południowej, w szczególności takich, które przez długie lata pozostawały w stanie NRFB. Plastik i wysokie temperatury to nie jest dobre połączenie! Świetnie o tym wiemy, choć sami mieszkamy w umiarkowanej strefie klimatycznej. A jednak i w naszej zimnej Polsce słoneczko umie robić brzydkie psoty – na przykład nieusuwalnie odbarwiać ciała lalek, wystawionych na jego promieniowanie. Czy dałoby radę stopić lalkowe ciało w takim stopniu, jak robi to z lalkami z drugiego końca świata? Oj, wolę nie sprawdzać!
 
 

Niektórzy kolekcjonerzy, obrzydzeni kołnierzem, samodzielnie go usuwają (szlifują do zera, ścinają ostrym nożem lub innym niebezpiecznym narzędziem), a zaś inni są zdania, że ta nieestetyczna narośl stanowi cechę charakterystyczną zabawki, więc niech Bóg broni się do niej dotykać. Jeśli chodzi o mnie – to z dziką rozkoszą zdjęłabym to paskudztwo z ciała lalki, ale mam obawy, że podczas procedury naprawczej mogłabym bardziej naszkodzić niż pomóc. Nigdy nie miałam drygu do robótek ręcznych i dlatego w szkole podstawowej niewymownie  cierpiałam na zajęciach ZPT (dla niewtajemniczonych: Zajęcia Praktyczno-Techniczne), gdzie trzeba było wykazywać się zmysłem konstruktorskim i zręcznością dłoni. Oj, nie miałam ja na tych zajęciach wysokich ocen, nie miałam!
 
 
Na "kołnierzozę" cierpi też dzieciątko, stanowiące część lalkowego zestawu, ale u niego to schorzenie jest zdecydowanie mniej widoczne, bo krągły łepek skutecznie maskuje szyję.

 
Dobrze, że cała reszta mojej inwalidki ma się dobrze. Włosy nadal są miękkie - nie wykruszyły się ani nie zbiły w dredy. Kiecka tez daje radę, pomimo przebarwień, widocznych na jej koronkowych częściach. Na wszelki wypadek nie sprawdzałam, czy nie pofarbowała ciała mamuśki - jeśli tak się stało, to wolę o tym nie wiedzieć.

                                                                            * * *

* * *

* * *

W pudełku wraz z lalkami uchował się katalog, w którym można pooglądać prześmieszne stroje dla Barbie, wytwarzane na rynek wenezuelski. Niestety nie przedstawię Wam jego całości, bo w trakcie zdjęć do dzisiejszej notki padła mi bateria w aparacie, ale zanim to się stało, uwieczniłam ten przecudny komplet:
 

Postaram się w skończonym czasie wrzucić katalog do skanera i jeśli ktoś z was będzie takim skanem zainteresowany, to zapraszam do kontaktu na maila.

Mamuśka z Wenezueli ma w moim domu koleżankę, przytarganą w dawnych czasach z rynku. W związku z tym, że rynkowa bida trafiła do mnie z twarzyczką pomazaną lakierem do paznokci, konieczne było całkowite usunięcie makijażu i zastąpienie go nowym. Po odświeżeniu wygląda trochę młodziej niż w wersji oryginalnej i podobno przypomina bohaterkę filmu "Igrzyska śmierci" (co wcale nie było moim zamierzeniem). Właściwie to nie wiem, dlaczego wzięłam ją do domu. Chyba zrobiło mi się jej żal i zachciało mi się być zbawczynią kolejnej "inwalidki życiowej".

Na koniec krótkie ogłoszenie sprzedażowe - gdyby ktoś z Was chciał przejąć ode mnie mamuśkę z Wenezueli, niech da znać - mimo tego, że to rzadka lalka, to nie za bardzo ją lubię (próbowałam się z nią zaprzyjaźnić, ale nie dam rady). Razem z mamuśką chętnie w gratisie odstąpię przemalowańca, bo i on specjalnie mi nie leży.

PS. Żeby nie męczyć was więcej przemalowańcami i zaspokoić swój głód na pochwały i głaskanie po główce, założyłam sobie konto na Instagramie, gdzie będę wrzucać kolejne zrepaintowane trupki. Kto ma ochotę, niech zagląda: https://www.instagram.com/stary_zgred79/?hl=pl

niedziela, 4 października 2020

Ładny chłopiec


O mężczyznach dość rzadko mówi się: „ładny chłopiec”. Znacznie częściej używa się określenia „przystojny” lub „urodziwy”. Za przystojnym mężczyzną aż przyjemnie się obejrzeć. Za ładnym chłopcem też można, ale robi się to chyba bez żadnych podtekstów, a ze względów czysto estetycznych.

Tymczasem lalkowy świat dość rzadko raczy nas stuprocentowymi samcami – producenci wolą uroczych, gładkich na twarzy młodzieńców, których otacza aura słodkiego omdlenia. „Prawdziwego” chłopa w typie „leśny drwal” na sklepowych półkach i ze świecą nie uświadczysz, za to metroseksualnych lalusiów jest na pęczki. Swego czasu wyłom w tym hermetycznym środowisku chciała zrobić firma Simba, za pośrednictwem wyjątkowo zarośniętego i nieatrakcyjnego lalka o nazwie "Kevin - urban hipster", ale poniosła sromotną klęskę - mało kto zainteresował się brodatym brzydalem. O ile wiem, w wielu sklepach zalega on wciąż na półkach i można go zdobyć w przecenach. Mimo to, ludzie jakoś go nie wykupują :P

Lalkowe środowisko jest zdominowane przez gładkolice piękno. Czasem aż wyć się chce na  wszechogarniającą w nim sztuczność i poprawność polityczną, ale cóż to da, oprócz frustracji? Dlatego wierząc, że jeszcze przyjdzie nam żyć w lepszych czasach, kiedy i lalkom dostanie się nieco nturalności (ale nie takiej wyidealizowanej, matellowskiej), przymrużam lekko jedno oko i nastrajam się pozytywnie w stosunku do ładnego chłopca, którego chcę Wam tu pokazać.

 


Bladolicy młodzieniec o przydługich kończynach przybył w tym roku z Chin (tak, tak, znów będę bajać o Aliexpressie) i zainfekował swą androgyniczną urodą nie tylko mnie, ale i koleżanki z Facebooka, bo tam pokazałam go ludziom po raz pierwszy. Dziewczyny z Fejsa zgodnie uznały, że lalek jest przystojny i to na tyle, że jedna z nich zamówiła dla siebie takiego samego. Bardzo miło jest wiedzieć, że mój sierotek ma w Polsce brata-bliźniaka. Niestety, podobnych lalków jest więcej i już myślę o tym, jakby tu zdobyć jeszcze jednego, ciemnowłosego, o nieco wyrazistszej malaturze twarzy.

Białowłosy nazywa się Dong Hua Dijun i jest lalkowym portretem postaci znanej z telewizyjnego serialu pt. „Eternal love”, w którym co i rusz ktoś się zakochuje, odkochuje i znowu zakochuje. Serialu nie oglądałam, ale rzuciłam z ciekawości okiem na głównego bohatera, stwierdzając, że jest całkiem przyjemny tak z twarzy jak i z ciała. Do ołtarza bym go nie pociągnęła, ale popatrzeć sobie co jakiś czas na takiego jegomościa byłoby miło.

 


 Zdjęcie Donga przeklejam z adresu https://www.tumblr.com/tagged/dong-hua

Chudy, blady i plastikowy dryblas jest rozmiaru zamorzonego głodem Kena o zapadniętym brzuchu i wklęsłej klatce piersiowej, więc przejął zachomikowane w szufladzie ciuchy, kupione sto lat temu na Allegro dla lalki o „kenowatej” posturze. Wygląda w nich nie najlepiej, trochę jak w ubraniu po starszym bracie, ale chwilowo nie mam na podorędziu nic, co by na nim smętnie nie wisiało.

 


Pomimo chudej dupki i długich, cieniutkich kończynek, białowłosy Adonis ma nadspodziewanie duże stopy. Ledwo udało mi się upchnąć te bezecnie nierozmiarowe giry w buty od Mattel, przy czym nie obyło się bez wcześniejszego rozgrzania pepegów nad garnkiem z gotującymi się ziemniakami. 

 


 

Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się nad włosami wygłodzonego młodzieńca. Korciło mnie, aby je nieco przyciąć, bo są stanowczo zbyt długie, ale w końcu poszłam po rozum do głowy i wypuściłam nożyczki z ręki. Niechże chłopaczyna ma się czym pochwalić przed światem – skoro moje plastikowe bysie nie zachwycają kędziorami o takiej długości, to choć jeden będzie się wśród nich wyróżniał (Ale na dobrą sprawę, co z niego za byś? Raczej chuda stynka.) 

 


 

O ile długość włosów robi wrażenie, to ich jakość – już nie. Nie wiem, jak nazywa się włókno, z którego je zrobiono, ale mam daleko idące podejrzenia, że jest to substancja, która źle znosi ciepło i czesanie, bo charakteryzuje się specyficzną śliskością, typową dla tworzyw sztucznego pochodzenia. Podobne włosy często widuje się u Steffi Love (tzw. "stefowłos") - są one miękkie i gładkie tylko do pierwszego czesania. Już po nim zmieniają się w drapak do czyszczenia zlewu.

Postawiony obok innych, lalkowych bytów Dong Hua Dijun nie chce się zlać z otoczeniem i  nie bardzo pasuje do grupy. Wyróżnia się nietypową twarzą z „żywymi”, plastikowymi oczami i „prawdziwymi” rzęsami. Te rzęsy spowodowały u mnie napad śmiechu, gdy po raz pierwszy wzięłam chudzielca do ręki. Nie mam wątpliwości, że to typowe, babskie rzęsy, takie do zalotnego wachlowania, gdy obok przechodzi obiekt westchnień. 

 



Śmieszy mnie też lekki zezik delikwenta. Zastanawiałam się, czy nie dałoby się trochę naprostować mu spojrzenia, ale oczka są wklejone „na zawsze”, więc nie podejmę się ich wydłubania i osadzenia na nowo. A niech tam sobie zezuje! Będę udawać, że jego wzrok wyraża zauroczenie i dlatego jest tak wesoło zapętlony na czubku nosa.

Gdybym miała strzelić, ile Dong może mieć lat, plasowałabym go w przedziale 20-25 wiosen. Jego twarz wygląda bardzo młodocianie, bardziej jak lico nastolatka niż dorosłego mężczyzny. Być może nadałby się na chłopaka dla jakiejś Skipper, gdybym oczywiście jakąkolwiek u siebie miała.

Włosy i zezik to jedno, ciało - to drugie, i w dodatku zupełnie inne drugie. Cieszy mnie, że jest w pełni zginalne i dość stabilne, choć chudziutkie. Pod względem budowy Dong przypomina lalki BJD, u których ręce i nogi są montowane na specyficznych zawiasach. Mimo pewnego podobieństwa do droższych i ekskluzywniejszych kuzynów Dongowi bliżej do barbiowatych (w typie MtM), z którymi dzieli również wzrost. Nie da się go zginać, jak się żywnie podoba, ale ustawność ma na przyzwoitym poziomie. Gdyby oceniać ją w skali szkolnych ocen, to Dong dostałby czwórkę z plusem.



Trochę żałuję, że decydując się na zakup tego jegomościa postanowiłam sprowadzić bazową, gołą lalkę i odpuściłam sobie jej oryginalny strój. Tak po prawdzie, to nie bardzo mi się podobał. Długie, powiewne, tradycyjne szaty wydawały mi się przytłaczać przystojniaka, zamiast podkreślać jego atuty, ale znowuż współczesne ciuchy, w które go wcisnęłam, wyglądają na nim jeszcze gorzej. Jakby nie patrzeć, stylizacja udała mi się niesatysfakcjonująco.

W poczuciu iż odarłam chłopaka z jedynego, pasującego mu stroju, postanowiłam nieco zrekompensować mu ten brak, oddając w jego posiadanie wygodny fotel, kupiony kiedyś tam na Allegro. Wiem z doświadczenia, że nie ma to jak wygodny, pluszowy fotel, słodkie kakao w kubku i kompres z psa u boku. Wtedy nawet brak fantazyjnych ciuchów wydaje się mniej istotny :)

 

Dla ciekawych - link do aukcji, gdzie można kupić taką samą lalkę: 

https://pl.aliexpress.com/item/4001157769695.html?spm=a2g0s.9042311.0.0.7e1b5c0fOXcn0l

niedziela, 13 września 2020

Już prawie grudzień

Mam dla Was dobrą wiadomość. Coraz bliżej święta! Coraz bliżej święta! Święta (w domyśle – Boże Narodzenie) kołaczą mi się po głowie od momentu, kiedy na dworze zaczęły się deszcze i szarówka. W związku z oziębieniem aury bardzo zachciało mi się śniegu, choinki, stołu nakrytego białym obrusem, pasterki i prezentów.


W tym poczuciu przedświątecznej atmosfery, która zawita u nas dopiero w grudniu, zrobię na blogu wrześniowe „czary-mary” i jeszcze we wrześniu zapoznam Was z bożonarodzeniową lalką  „spod ciemnej gwiazdy”, czyli czarnoskórą Christie, zwiastującą koniec roku i białą zimę.

 


Christie jest produktem z pogranicza matellowskich epok – jej pyszczek i ciało to relikty lat 80-tych, zaś sposób nałożenia makijażu zwiastuje rok 2000. Można powiedzieć, że ta lalka to coś na kształt „starej nowości”, czyli podstarzałej modelki, przypudrowanej i zaszpachlowanej tak, by na wybiegu wyglądała na znacznie młodszą niż jest w rzeczywistości.

 


Lubię mold „Christie”, bo w każdej odsłonie jest sympatyczny, świetlisty i bezpretensjonalny, choć w ostatnich wypustach Fashionistek Matellowi udało się go pobrzydzić, zmieniając Christie w Neandertalczyka (mowa tu o Krystynie w sukience w kotki, straszącej swym niskim czołem i przymałymi oczkami). 


Christie ma chyba najszczerszą twarz wśród matellowskich lalek i trudno mi zrozumieć, dlaczego kiedyś tak bardzo jej nie lubiłam. Przecież gdy uważnie się jej przyjrzeć, to jak na dłoni widać, że tę twarzyczkę zaprojektowała ta sama osoba, która stoi za buźką Barbie – Superstar. Ten wesoły uśmiech, uroczy nosek i wielkie oczyska od razu przywodzą skojarzenia z piękną blondynką. To, że twarz Christie przez długi czas odrzucała mnie stylistycznie, wynika z toporności jej makijaży – gros Krystyn miało wielkie, a przy tym proste graficznie ślepia, jak bohaterki jakiejś mało ambitnej artystycznie kreskówki i przez to ich buziaki nabierały ciężkości jak u starego, spasionego nad miarę mopsa.


Moja Bożonarodzeniowa Christie stawia na zerowy makijaż i nie straszy przekombinowanym strojem. Jaj największy atut to długie, lśniące włosy i zgrabne nogi, wyłaniające się z kloszowanej sukienki. Widać, że Christie świetnie wie, jaki strój perfekcyjnie podkreśla seksapil – w kiecce o takim kroju żadna kobieta nie będzie wyglądała źle, o ile tylko dobrze dobierze długość spódnicy. Sukienki na bazie koła nie tylko wyszczuplają, ale i nadają lekkości. Szkoda że moda na nie minęła już jakiś czas temu.

 


Christie ma jeszcze jedną cechę, która wyróżnia ją wśród innych mattelek – piękną cerę. Nie chodzi mi o to, że pozostałe Barbioszki straszą pryszczami lub ziemistością twarzy, ale to właśnie te ciemnoskóre mają milsze pyszczki i aż chce się je głaskać po tych gładkich liczkach. Muszę przyznać, że zazdroszczę Christie jej nieskazitelnej skóry – od szczenięcych lat zmagam się z pryszczatą oraz przetłuszczającą się gębą i nadal pamiętam jak bardzo wstydziłam się swojej twarzy, szczególnie w wieku dojrzewania. Bogu niech będą dzięki za silnie kryjące kosmetyki, dzięki którym można zatuszować część niedoskonałości! Gdyby nie pełne pigmentu podkłady i pudry, to chyba nie ważyłabym się wysunąć nosa z domu (i wtedy i teraz – bo problem wcale nie rozwiał się w powietrzu, ze względu na nadprodukcję hormonów, której nie da się zmniejszyć do satysfakcjonującego mnie  poziomu).

 


 
Kolejną charakterystyczną cechą Christie, której tym razem wcale jej nie zazdroszczę, a niestety ją z nią dzielę, są podkrążone, „zmęczone” oczy. U lalki są to delikatne cienie pod dolną powieką, stanowiące specyfikę odlewu jej twarzyczki, u mnie – no cóż, to ciemnoszare podkowy, natychmiast kojarzące się z niewyspaniem i przemęczeniem. Ponieważ problem z podsinionymi oczami narasta z wiekiem, więc na okrągłą rocznice swoich urodzin (czterdziestą), zdecydowałam się na zabieg z użyciem kwasu hialuronowego, podawanego za pomocą igły pod skórę dolnej powieki. Decyzję o zapisaniu się na takie sztuczne „odmłodzenie oka” podejmowałam dłużej niż rok. Bardzo bałam się tej procedury, a konkretnie – momentu wkłucia. Od małego przerażają mnie igły i wszelkie działania, które są z nimi związane. Gdy byłam dzieckiem nigdy nie pozwoliłam żadnemu dorosłemu wydłubać sobie drzazgi z ranki na ręce lub nodze – już sama myśl, że ktoś mógłby gmerać w moim ciele ostrym narzędziem wywoływała u mnie paniczne szczękanie zębami. Strach przed igłami pozostał we mnie po dziś dzień, co przekłada się na spazmy przed pobieraniem krwi i zejścia podczas samej procedury. Wstyd się przyznać, ale mdleję prawie za każdym razem, gdy dochodzi do pobrania. Baba jak dąb a boi się małej igiełki! I żeby to jeszcze chodziło o ból, ale nie, to nie to! Chodzi o samo odczucie dotyku igły na skórze i zapach krwi. Już kiedy o tym myślę, robi mi się na przemian zimno i gorąco.
 

Drugim powodem moich obiekcji było głębokie przekonanie, że produkty użyte podczas takiej rewitalizacji to substancje pochodzenia zwierzęcego, w dodatku testowane na zwierzętach. Tu jednak czekała mnie miła niespodzianka – wiele gabinetów oferuje specyfiki pochodzenia roślinnego lub "czysta chemię", testowane na ludzkich ochotnikach. No a skoro tak, to szala przechyliła się zdecydowanie na stronę zabiegu.


Zabieg podania kwasu pod skórę okazał się straszniejszy w wyobraźni niż był w rzeczywistości. Przez cały czas miałam zamknięte oczy, aby nie obserwować jak pan doktor operuje igłą nad moją twarzą. Znieczulenie miejscowe, podane w kremie, zadziałało na tyle skutecznie, że całą procedurę odczułam jak przez mgłę. Już „po” byłam bardzo z siebie dumna i zadowolona, że w końcu zmierzyłam się z wieloletnim problemem. Czy było warto? Tak, jestem przekonana że tak. Już nie wstydzę się swoich zapadniętych oczu, okolonych pierwocinami zmarszczek. Nie stałam się nagle pięknością na modłę Angeliny Jolie i nie planuję w przyszłości innych zabiegów „upiększających”, ale jeśli zajdzie potrzeba, to z pewnością powtórzę ostrzykiwanie kwasem. Szkoda, że nie zdecydowałam się na nie nieco wcześniej, bo efekty bardzo mnie cieszą i dają psychiczny komfort.

 


PS. Gdyby komuś spodobała się moja Krystyna na tyle, że chciałby ją odkupić, to zapraszam na mail: stary_zgred1@gazeta.pl. Cena 100 zł + koszty wysyłki. Lalka jest w stanie idealnym, ma oryginalne, bardzo ładnie zachowane pudełko oraz wszystkie dodatki. Dopuszczam także wymianę na inną lalkę (w szczególności Kena) :)

sobota, 1 sierpnia 2020

Los Angeles 59





Kiepski ze mnie miłośnik współczesnych Fashionistek, oj kiepski! Co jedną zobaczę, to zaczynam na nią wyrzekać jak jakaś jędza, nie szczędząc śliny i języka. Te biedaki nic a nic mi się nie podobają, a już najbardziej trzęsie mnie, kiedy moje kaprawe ślipie padnie na jakąś korpulentną modnisię, dumnie prężącą się zza szybki oryginalnego opakowania. Po dziś dzień nie zaakceptowałam "grubinek" widząc w nich żywą reklamę nadmiernego obżarstwa i niechęci do ćwiczeń sportowych.



W swoich zbiorach mam trzy przedstawicielki Fashionistek i nie czuję żadnej potrzeby by dalej zasilać tę linię, tak więc sklepy, gdzie można spotkać te lalki na półkach, mijam obojętnie. Ciut inaczej zachowuję się, gdy chodzi o lumpeksy, no ale wiadomo - w takich przybytkach można znaleźć cuda z zamierzchłej przeszłości i nabyć je za psi grosz, aby później cieszyć się nimi i zachwycać długie lata.


Podczas ostatniego z wojaży do ciuchlandu, który odbył się zanim zaatakował nas koronawirus, trafiłam "los na loterii", czyli wygrzebałam w pojemniku z zabawkami reklamówkę z lalkami, skąd porwałam co ciekawsze egzemplarze. Wśród nich, sama nie wiem po co, zgarnęłam panienkę odzianą w kieckę, na której widniał napis "Los Angeles 59", czyli właśnie współczesną Fashionistkę. Po jakiego grzyba ją przygarnęłam - nie mam pojęcia, jako że panna "Los Angeles" niespecjalnie porwała mnie swoja urodą a jeszcze mniej stylizacją. Możliwe, że wzięłam ją zupełnie bezmyślnie, dopychając po prostu torbę do pełna.


Po przyjściu do domu i umyciu delikwentki od razu ciepnęłam ją do kosza z dziadostwem, przeznaczonym do mało szczytnego celu, jakim jest pobór narządów dla ciekawszych egzemplarzy. Brzydula miała poświęcić ciało dla ładniejszej główki, ale w końcu jej nie rozczłonkowałam, bo nie podeszła mi dla żadnej lalki kolorem. Moje zainteresowanie zdobyczą było tak nikłe, że nie zrobiłam jej nawet fotki pamiątkowej, która należy się każdemu egzemplarzowi, który czymkolwiek mnie zaciekawił. Aż mi trochę z tego powodu przykro, bo wiem, że ta lalka ma wielu fanów swojej urody, którzy widzą w niej coś, czego ja za Chiny ludowe nie dostrzegam (tu przysięgam, że się starałam!)


Rozpoczynając urlop stwierdziłam, że nie pozwolę brzydalińskiej spoczywać w spokoju na kupie innych trupów i jakoś ją zagospodaruję. Akurat naszła mnie chęć by popaćkać po jakiejś lalce, więc bez większych wyrzutów sumienia zmyłam acetonem jej oryginalny makijaż i wzięłam się do bazgrolenia. Nic gorszego niż to, co miała na twarzy nie mogłam jej w swoim przekonaniu zrobić. Najwyżej z jednej paskudy zmieniłaby się w drugą paskudę. Wielkie mi tam co!


Dobrze, że nie widzieliście mnie przy pracy! W trakcie robót malarskich klęłam jak furman, ciskałam lalką z kąta w kąt i strasznie się na niej wyżywałam, także słownie. Co nałożyłam jej na twarz jakiś ślad makijażu, to wściekałam się, że jest nie tak jak trzeba i ścierałam go do zera. Oczywiście przed przystąpieniem do malowania nie obmyśliłam co tak właściwie chciałabym w "Los Angeles" zmienić, więc malowałam na ślepo, bez żadnego planu i rozsądnej myśli z tyłu głowy. Sama sobie strzeliłam w stopę, ale u mnie zawsze tak "na wariata".


W pewnym momencie doszłam do wniosku, że matellowskiemu brzydactwu udało się mnie pokonać i już zaczęłam się obrażać na lalkę i swoje kołkowate ręce, gdy wpadł mi do głowy pomysł. A jakby tak popić ziółek! Chodziło mi oczywiście o ziółka na uspokojenie. Przeszukałam kuchenne szafki - w domu nie było ani grama melisy. W lodówce było za to piwo, więc w zastępstwie nalałam sobie kufelek. I wiecie co? Pomogło! Jak nie jestem miłośniczką piwa, tak tym razem weszło mi gładko i pięknie wyciszyło, a jednocześnie wprowadziło w chichotliwy nastrój. W rezultacie lekkiego rauszu całkiem sprawnie wzięłam się w garść i dokończyłam to, co zaczęłam. Repainter ze mnie jak z koziej dupy trąba, ale w końcu dopięłam swego i lalka zaczęła wyglądać bardziej „po mojemu”.  


Po jej przemalowaniu trochę mi ulżyło psychicznie – muszę przyznać, że rzadko doprowadzam swoje prace malarskie do końca – w większości przypadków wyrzucam je ze złością do kosza. Tym razem dałam radę i czuję się jak mistrz. Lalka nadal mi się nie podoba, ale ... w mniejszym stopniu niż poprzednio, tak więc można uznać, że operacja zakończyła się sukcesem. Na jej gębie nie widać już rażącej mnie pikselozy. Jest krzywo, ale jak to się mówi, „taki był zamysł artysty”. Niespecjalnie przeszkadza mi różna wielkość oczu i brwi. Kilka lat temu, na początku zabawy z repaintem, bardzo mnie bolało, że nie jestem w stanie namalować idealnie symetrycznych elementów na twarzy, ale dziś macham na to ręką. Po co komu potrzebne jakieś symetrie? ;)

Lalka z powrotem trafiła do pudła z trupami i już nie suszę nią sobie głowy (no, może poza faktem, że ma za dużą dolną wargę, ale to da się jeszcze zmazać i poprawić). Gdyby ktoś miał ochotę nieodpłatnie ją przejąć, może śmiało pisać na adres: stary_zgred1@gazeta.pl w celu dogadania odbioru.



* * *


* * *


* * *